Karczma Ankh-Morpork

Witaj strudzony wędrowcze

Ogłoszenie

Proszę wszystkich użytkowników o przedstawienie się w temacie powitalnym. Pozdrawiam, Admin

#1 2009-01-09 20:13:25

Shayn

Lekarz

Skąd: Zaświaty
Zarejestrowany: 2008-10-08
Posty: 82
Punktów :   
Imię z Neuro: Gregory

"I nadeszło jutro..." [opowiadanie]

* PROLOG *


  Było coś po dwunastej trzydzieści. Biologia - niesamowicie nudne wykłady na temat podziału kwasu DNA poprzez transkrypcję... Można było umrzeć i nawet nie zauważyć. Wskazówka sekundnika zdawała się giąć co sił przez całe godziny by przeskoczyć na kolejno pole i zmierzyć się z upływem kolejnej sekundy.
  Spojrzałem przez okno. Przed budynkiem szkoły rozchodzi się ładny widoczek na skwerek pełen kolorowych kwiatów i dużych żywopłotów, o które dbano bardziej, niż o samych uczniów. Wpadła mi w oko śliczna blondynka, która przechadzała się po ziemistych ścieżkach usypanych bezładnie po kawałku zieleni. Uśmiechała się... Może była szczęśliwa? Pewnie tak, bo nie musiała się kisić w tej cholernej klasie na tej cholernej lekcji.
  Na błękitnym niebie, pełnym biało-szarych pióropuszy chmur, zauważyłem mały samolot, który zostawiał za sobą wyraźną smugę. Nie zwróciłem uwagi na to, że smuga jest bardziej szara niż biała, bo i skąd miałem wiedzieć, że to nie jest samolot?
  Nagle poczułem dotkliwy ból pod żebrem z prawej strony.
  - Pani cię woła. - Mruknął kumpel z ławki, a ja niechętnie spojrzałem na "Czarną wdowę" stojącą przy tablicy.
  Odetchnąłem ciężko, jak jakiś cholerny parowóz i wstałem zbliżając się ku biurku.
  - Widzę, że zupełnie nie jesteś zainteresowany tymi zajęciami - uśmiechnąłem się w duchu - a może ty już wszystko wiesz? - Rzuciła mi oskarżycielsko w twarz, ale jakoś nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Wlepiłem wzrok w słoje, które wydały mi się nagle bardzo interesujące, podczas, gdy pani profesor rozpoczęła swoją tyradę na temat obowiązków ucznia w szkole.
  Zerknąłem ukradkiem na Tomira - jednego z trzech moich najlepszych przyjaciół z klasy - i wywróciłem wymownie oczyma. Kilka osób zachichotało.
  Alleluja! Wreszcie skończyła. Już miałem usiąść do ławki, kiedy wcisnęła mi mazak do ręki.
  - Więc teraz, narysuj nam jak wygląda nić komplementarna do tej, którą mamy już na tablicy... - Rzekła wyniośle.
  - Nie zaczyna się zdania od "więc"... Pani profesor - no cóż... po prostu musiałem.
  - Co ty sobie wyobrażasz?!
  - No różne rzeczy, ale nie mogę pani powiedzieć. - Uśmiechnąłem się szyderczo, a koleżanka siedząca najbliżej zaczerwieniła się lekko.
  - Zaraz idziemy do pani dyr...
  Nie dokończyła. To co wziąłem wcześniej za samolot, okazało się być czymś zupełnie innym. Nastąpił oślepiający błysk, a gdy zgasł ujrzałem, że pasmo nieprzeniknionego, tłustego dymu, było już bardzo szerokie i kończyło się tuż nad horyzontem, gdzie teraz zaczęła pęcznieć niczym wielka bańka, kula żywego ognia.
  - Jasna cholera... - Stęknął Tomir, a siedzący obok niego Mateusz - drugi z ekipy - aż wstał.
  Powoli patrzyliśmy jak gdzieś daleko, na północnym-wschodzie rośnie ogromny jaskrawo żółty grzyb. W szkole rozległ się przerywany alarm, który aż świdrował uszy i pulsował tępym bólem w skroniach.
  Serce załopotało mi w piersi, gdy na korytarzy z krzykiem zaczęli rozbiegać się ludzie.
  Kilkukrotnie do roku ćwiczyliśmy reguły zachowania w takich przypadkach, ale w obliczy czegoś takiego, każdy pieprzył zasady. Tak samo było i u nas. Wybiegliśmy na korytarz, gdzie panował istny chaos. Wszyscy zdążali do schodów, które na szczęście były dość szerokie, by się nie zakorkować.
  Byliśmy na pierwszym piętrze i próbowaliśmy się dostać do piwnicy. Mimo wszystko nasza klasa trzymała się razem i - miałem nadzieję - nikt się nie pogubił w tym rozszalałym tłumie.
  Parę razy potknąłem się o czyjś plecak. Kto do cholery bierze ze sobą plecak w takiej sytuacji?!
  Wszystko trwało jakieś dwadzieścia sekund, byliśmy w połowie schodów do piwnicy, gdzie mieścił się nasz szkolny schron, gdy rozległ się niewyobrażalny huk, tak donośny, że poczułem jakby rwał wszystkie koniuszki nerwów wewnątrz mojego organizmu, a z wszystkich okien jakie były w szkole wyleciały szyby rozsypując się w drobny mak.
  Przewróciłem się. Ale nie tylko ja. Wpadłem na plecy jakiegoś kolesia, chyba trzecioklasisty, a na mnie z impetem wleciała jakaś pierwszoroczna niewiasta. Mateusz, mój imiennik, który do mnie podbiegł pomógł mi wstać, a potem obaj pomogliśmy pozostałym. Kiedy podnosiłem z ziemi tę dziewczynę, zobaczyłem w jej oczach łzy i przerażenie.
  - Będzie dobrze. - Powiedziałem, ale biorąc pod uwagę, że sam siebie nie słyszałem, podejrzewam, że ona odczytała moje słowa, ale ich nie usłyszała. Rozpłakała się i wtuliła w moje ramię. - Musimy wiać - powiedziałem do niej i posłałem do wielkiego metalowego luku, który był tuż naprzeciw nas. - No dalej! - Krzyknąłem do reszty i zaczęliśmy wchodzić do środka. Najpierw weszli uczniowie, potem nauczyciele wraz z panią dyrektor. Na koniec sprzątaczki i kilku byczych konserwatorów, którzy zatrzasnęli półmetrowej grubości wejście do luku. Nim to zrobili, zdążyłem jeszcze dostrzec płomienie, które wbiły się w budynek przez powybijane okna. Podmuch uderzenia docisnął odrzwia do końca, a konserwatorzy zaczęli pośpiesznie zakręcać ogromne koło, które zaczynało czerwienieć od ciepła. Na szczęście mężczyźni mieli rękawice.
  Gdy skończyłem rozejrzałem się wokoło. W bladożółtym świetle migotliwych zbrojonych żelaznymi drutami lamp widziałem jedynie zarysy stojących przy mnie postaci. Osoby znajdujące się dalej zlewały się tylko w czarną bezkształtną masę. Od grubych żelbetonowych ścian schronu odbijały się jęki i przeciągły szloch.
  Moje oczy zaszły wilgocią. Dotarło do mnie co się właśnie wydarzyło. Uświadomiłem sobie, że mam szczęście, że żyję...


"Ludzie, którzy używają więcej niż trzech wykrzykników, lub trzech pytajników, to osoby z zaburzeniami osobowości" - Terry Pratchett

Offline

 

#2 2009-05-26 19:47:20

Shayn

Lekarz

Skąd: Zaświaty
Zarejestrowany: 2008-10-08
Posty: 82
Punktów :   
Imię z Neuro: Gregory

Re: "I nadeszło jutro..." [opowiadanie]

ROZDZIAŁ 1.  "Nieźle"

Ogólnopojęta rozpacz trwała resztę dnia. Nie miałem zegarka, ale podejrzewałem, że zapadł już zmrok. Żarówki lamp migały jak szalone, ale zdążyłem do tego już przywyknąć. W panującym wokoło półmroku odnalazłem swoją klasę.
  Pierwszą osobą, na którą się natknąłem była Justyna. Spojrzała na mnie swoimi wielkimi zielonymi oczyma, które nagle straciły wyraz. Pokiwałem tylko głową. Bo cóż więcej mogłem uczynić?
  Schron był większy niż myśleliśmy. Nikt go nigdy nikomu nie pokazywał, bo i po co? Sklepienie znajdowało się jakieś siedem, może osiem metrów ponad naszymi głowami. Boczne ściany nie były proste tylko pofalowane, a łączenie się ich z sufitem mocno zaokrąglono.
  Wkrótce znalazłem Tomira. Siedział oparty o jedną z nierówności i spojrzał mi w twarz. Jeszcze nigdy jego oczy nie miały takiego wyrazu... Wyglądał, jakby właśnie kogoś pochował. Właściwie to nas pochowano w wielkim betonowym sarkofagu...
  Otrząsnąłem się, odpychając takie skojarzenia i usiadłem obok niego. Przedmiot uciskający mnie przez tylną kieszeń przypomniał mi, że mam przecież telefon. Wyjąłem aparacik i rozsunąłem klapkę. Przejrzałem kartę pamięci i włączyłem muzykę. Chciałem się uspokoić. Wkrótce wcisnąłem przycisk 'play' i po korytarzu schrony rozniosły się kojące dźwięki 'Nothing else matters'. Kilka osób spojrzało w naszym kierunku.

* * *



  Cały ten schron, był nawet nieźle wyposażony. Miał radio, w którym już w pierwszy dzień dowiedzieliśmy się, że musimy zaczekać tydzień na spadek promieniowania. Dowiedzieliśmy się również, że głowica, która uderzyła w nas nie była zbyt mocna i - mimo dużych zniszczeń - nie spowodowała tak ogromnego poziomu radiacji. Niestety, jak się okazało, w Polskę uderzyło więcej rakiet i niektóre były o wiele potężniejsze. Atak pochłonął miliony istnień. A kto atakował? Pieprzone władze uznały, że "nie mogą nas poinformować, gdyż nie do końca są pewni swoich informacji".
  Już oni dobrze wiedzą... - pomyślałem. - Nigdy nie mówią ludziom prawdy. Może zaatakował ktoś, kogo powszechnie uważano za przyjaciela?
  Co do wyposażenia, to każdy miał do dyspozycji, w miarę wygodną, pryczę i lampkę. Mieliśmy również żywność i wodę na jakiś miesiąc.
  Było nas całkiem sporo, aczkolwiek nie wszyscy. Jeden z nauczycieli wraz z klasą był na stadionie żużlowym w czasie wybuchu... Nie mieli zbytnich szans.

* * *



  Po nieco ponad tygodniu kilku osobom zaczęły puszczać nerwy. A ja? Byłem jedną z nich...
  Nauczyciele ciągle upierali się, że trzeba czekać na ekipę ratunkową, że nadaliśmy sygnał i musimy czekać. Opozycję do nich stanowił pan Szymczak, nasz wuefista, który wprost powiedział, że nikt nie przyjdzie, i że nie będzie siedział jak - jak to ujął - udup i czekał na ludzi, którzy mają nas w dupie.
  I jak tu się z nim nie zgodzić?
  Niestety nikt nie chciał o tym nawet słyszeć. W końcu nauczyciel WF-u postanowił wyjść na własną rękę.
  Podszedłem do niego i położyłem mu rękę na ramieniu. Spojrzał na mnie groźnym wzrokiem i nagle poczułem się strasznie mały.
  - Jesteśmy z panem. - Wydusiłem w końcu.
  Jego twarz przybrała łagodniejszy wyraz.
  - Wy? To znaczy kto? - Zapytał bez nawet cienia złości.
  - Ja - rzekł Tomir, który stanął obok mnie.
  - I ja. - Mateusz (którego zwykliśmy nazywać 'Mazur' - od jego nazwiska) pojawił się nagle, wychodząc z mroku.
  I tak kolejno podeszli jeszcze Patryk i koleżanka Wiktoria.
  Szymczak pokiwał lekko głową.
  - Dobra, ale będziecie się mnie trzymać? - Chciał się upewnić. Zawsze był ostrożny.
  - Jak rzep dupy. - Odparłem z uśmiechem na twarzy.
  Wuefista zarechotał pod nosem.
  - Za godzinę przy luku. - Rzucił tylko i poszedł gdzieś.
  Odetchnąłem głęboko. No to jedno już załatwione - pomyślałem. Ruszyłem w stronę swojej pryczy. Spod materaca wyjąłem telefon i wsunąłem go do kieszeni. Jeszcze w pierwszy dzień po katastrofie wyłączyłem go, przezornie oszczędzając baterię. Usiadłem na posłaniu, a sprężyny zatrzeszczały z irytacją.
  Po chwili gdzieś obok rozległo się rytmiczne sapanie. Spojrzałem w tamtym kierunku i spróbowałem przebić półmrok wzrokiem. To Mazur ćwiczył robiąc pompki na ziemi.
  Godzina minęła nam na - właściwie - niczym. Chociaż minęła to zbyt wiele powiedziane, gdyż to była najdłuższa godzina w moim życiu, niemalże wieczność. Kiedy nadszedł już czas, miałem wrażenie, że wyrosła mi broda do kostek, na szczęście nie było, aż tak źle.
  Przy luku zobaczyłem zarys niskiej, ale dobrze zbudowanej postaci i jakąś bezładną zbieraninę obok. Jak się okazało, były to plecaki.
  Szymczak wyjaśnił nam, że wsadził tam parę ważnych drobiazgów, jak koce, tabletki przeciwpromienne, apteczkę, latarki i inne pierdoły, których już nie pamiętam.
  Wkrótce potem odkręcaliśmy już właz. Wbrew pozorom nie było to łatwe zadanie. Mimo liczby rąk do pomocy, koło było na tyle podtopione, że nie ustępowało przez długie minuty.
  Kiedy w końcu ustąpiło, pchnęliśmy drzwi włazu z całych sił i wyszliśmy na zewnątrz. Ponad naszymi głowami widzieliśmy szaro-żółte niebo. Nie było sufitu, pierwszego, czy drugiego piętra. Po prostu niebo. Powietrze miało lekko metaliczny posmak. Pamiętam jak na Discovery jakaś ofiara radzieckiego niedbalstwa (czyt. Czarnobyl) stwierdziła, że tak właśnie objawia się napromieniowanie powietrza.
  I wtedy pomyślałem, że jesteśmy w dupie... Nie mieliśmy przecież licznika Geigera!
  Wuefista wyprowadził nas na dawny plac za szkołą. Z baraku, który jeszcze tydzień temu był naszą klasą, nie zostało wiele poza kilkoma sterczącymi z ziemi prętami i kawałkami porozrzucanego wokoło gruzu. Z resztą... Sama szkoła nie wyglądała wiele lepiej. Wciąż wznosiła się (miejscami) na dawną wysokość, jednak konstrukcja ucierpiała na tyle dotkliwie, że nie można było uświadczyć ani centymetra dachu, czy ściany od strony, z której nadszedł wybuch.
  Wyszliśmy na, popękane pod naciskiem śmiercionośnej fali, boisko. Wał ziemi, który skrywał strzelnicę został zdmuchnięty gorącym podmuchem i widzieliśmy tylko wielką żel-betonową "trumnę".
  Dopiero wtedy zauważyłem coś jeszcze bardziej szokującego: bazylika, która górowała nad Rybnikiem straciła swoją koronę - jednej wieży w ogóle nie widziałem, zaś domyślałem się, co stało się z drugą. I to nie bezpodstawnie. W dachu głównej części budynku widniała sporej wielkości dziura w kształcie odpowiadającym konstrukcji wieży.
  Czas, w którym staliśmy i gapiliśmy się jak trepy w postrzępioną bazylikę, Szymczak poświęcił na przeszukanie parkingu i z wypalonego i zmiażdżonego wraku samochodu wyjął pistolet i pudełko nabojów. Był to Walter, dosyć popularna broń osobista.
  - Wiedziałem laska, że mnie nie zawiedziesz. - Mruknął.
  Po tych słowach zorientowałem się, że to była terenówka Wity - drugiego wuefisty.
  - Co robimy? - Zapytała Wiktoria, machinalnie splatając wiszące do pasa, czarne włosy w warkocz. Skojarzenie z Larą Croft wydało mi się dalece nie na miejscu, a mimo to uśmiechnąłem się w duchu.
  Mężczyzna podrapał się po głowie.
  - Myślę, że powinniśmy zebrać więcej sprzętu... kulomiotnego. - Rzekł po chwili.
  - Ale po co? - Zdziwił się Mike (Patryk, kolejna ksywka...) - Spodziewamy się czegoś, z czym mamy walczyć? - Sam nie wierzył w to co mówi, ale nie przeszkodziło mu to zadać pytania.
  - Co do tego, co stało się w zeszłym tygodniu - zaczął Szymczak wskazując palcem kierunek, z którego nadeszła eksplozja - nikt nie ma wątpliwości. Ktoś nas zaatakował. A skoro tak, to z pewnością miał po temu jakiś powód. Zwykle atakuje się ziemie, które ostatecznie chce się zająć. - Stwierdził gestykulując dosyć rzęsiście przy każdym wypowiadanym słowie. - A co za tym idzie... Możemy się tu spodziewać kilku... set śmiałków rozbijających się po gruzowisku miasta i tryumfalnie wznoszących okrzyki.
  To miało sens. Wierzyłem w praktycznie każde jego słowo. Jedynym, co niezbyt mnie przekonywało to te okrzyki... Wokół panowała tak przeraźliwa cisza, że czułem się gorzej niż wtedy, gdy pchnęła mnie fala dźwiękowa wybuchu. Czułem się jak w kabinie dźwiękoszczelnej. W skroniach zaczął pulsować tępy ból.
  - A może na strzelnicy coś będzie? - Zaproponował Mazur.
  To było tak oczywiste, że nikt - oczywiście - nie wpadł na to, by poszukać broni na strzelnicy... No cóż, od czego był Mateusz?
  Drzwi do kompleksu strzelniczego były zatrzaśnięte i - dlaczego mnie to nie dziwiło? - nie chciały się otworzyć, choćby nie wiem jak prosić... Dlatego Mazur nie prosił. Kilka celnie wymierzonych kopniaków, wypastowanymi glanami otworzyło nam przejście.
  - Tak też można. - Uśmiechnął się Szymczak i wszedł do środka. Wyjął latarkę i włączył.
  Ruszyliśmy za nim.
  Jeszcze nigdy tu nie byłem i jakoś nie czułem żalu... W świetle latarki to miejsce było, co najmniej, okropne i odpychające. Pomarańczowe zacieki na pożółkłych ścianach, złuszczona farba, rdza na rusztowaniach i komory strzelnicze, które przywodziły mi na myśl wspomnienie o piecach w Oświęcimiu... Nie, dobrze, że nie zapisałem się na kółko strzeleckie.
  Mężczyzna zniknął gdzieś, ale tylko po to, by pojawić się znowu z dużym pudłem i dwoma karabinkami sportowymi.
  Wyszliśmy na dwór i jak się okazało po chwili, pudło pełne było pustych, mniejszych pudełek i kilku pełnych. To były naboje.
  Szymczak poinformował nas, unosząc przy tym broń, że karabinki to wz.48 na amunicję 5,6 mm. To już było coś.
  Jedna z broni przypadła Wiktorii. Nikt nie psioczył, bo każdy wiedział, że poza wuefistą tylko ona potrafi strzelać w naszej ekipie.
  Ku ogólnemu zaskoczeniu druga broń nie została u Szymczaka, ale powędrowała w ręce Tomira. I tu - widziałem to wyraźnie, to po pierwsze - niektórzy zaczęli kręcić nosami. Sam nie byłem zadowolony - to po drugie - ale ufałem też osądowi nauczyciela.
  Szymczak rozdzielił amunicję dając Wice i Tomirowi po trzy paczuszki i po jednej każdemu z pozostałych.
  Schowałem pudełko do plecaka.
  - Teraz musicie mnie słuchać uważnie. - Rzekł. - Nie wiemy do końca co się dzieje i to jest teraz priorytetem. Musimy się dowiedzieć o co kaman i dlaczego nagle posiano nam grzybka w okolicy.
  Spojrzałem smutno w stronę wspomnień minionego tygodnia. Ale zobaczyłem tylko gruz i otwory ziejące z posypanych ścian. Cała ulica za bazyliką (a widziałem ją przez ogromną wyrwę w obu ścianach świątyni) była usłana gruzem, tak wysoko, że nie miało sensu nawet tam iść. I wiedziałem, że inni też to zauważyli.
  - Pierwszym miejscem, jakie mam zamiar zbadać to posterunek policji. - Kontynuował mężczyzna. - Mam nadzieję, że coś tam znajdziemy, a przy odrobinie szczęścia - pokiwał lekko głową. - Może nawet znajdziemy kogoś. - Dokończył kładąc nacisk na ostatnie słowo.
  Zapadła niezręczna cisza. Uważnie wysłuchałem tego co powiedział i nie spodobała mi się wizja przechodzenia takiego kawału Rybnika, podczas gdy nie wiemy, czy można się tam jeszcze dostać i czy po drodze nie wyrosną nam dodatkowe ręce...
  Szymczak wstał, a my z nim.
  - Nie ma co zwlekać. - Stwierdził enigmatycznie i wzruszył ramionami. Postąpił kilka kroków i odwrócił się. - Idziecie?
  Odetchnąłem ciężko. Pierwsza ruszyła Wika. Potem Mike i Mazur. Poczułem jak ktoś klepnął mnie w ramię.
  - No to chodźmy. Jakoś będzie. - Tomir skinął głową w kierunku resztek bramy.
  - Niech będzie. - Mruknąłem i poszedłem za resztą.

* * *



  Tuż za bramą nie natknęliśmy się na nic. Nawet na ulicę, która była tam jeszcze przed wybuchem. To musiał być ogromne uderzenie. Przy okazji poprawił mi się humor, bo przypomniałem sobie kawał o tym, dlaczego w Przegędzy zwijają asfalt na noc...
  Szliśmy z dawnym Piastem, ale nie uszliśmy daleko, bo drogę zablokowała sypnięta kamienica. Musieliśmy się wspinać po niepewnym gruncie. O tyle o ile wszyscy jakoś się wdrapali na szczyt gruzowiska, ja dotarłem tam dopiero za trzecim podejściem. Przetarłem czoło i spojrzałem przed siebie. Nie był to widok napawający serce otuchą. Sto metrów porozwalanych kamienic, pofalowane resztki dawnej ulicy i nie dymiące już nawet pogorzelisko po drewnianej restauracji, która stała po prawej stronie (Maryna, czy Maryha... jakoś tak...). Gdy doszliśmy bliżej, aż bałem się wyjrzeć za róg. Jednak trzeba było.
  Całe podłoże dawnego Placu Wolności zasypane było małymi kryształkami. Gdyby nie okoliczności, uznałbym, że to całkiem ładny obrazek, gdyż każde ziarenko, odbijało żółte światło dnia i rzucało wielobarwne cienie wszędzie wokół. A potem ujrzałem złowieszczą, czarną, mocno osmaloną i powyginaną ramę z żelaza i betonu czerniejącą i górującą nad okolicą. To był Focus Park. Zdewastowany, spalony i bez jednej najmniejszej szybki. Ale stał.
  My jednak nie poszliśmy zobaczyć więcej, tylko ruszyliśmy dalej przed siebie.
  Wuefista chciał dojść do Plazy. Stamtąd dalej, aż na Smolną i w lewo na stację PKP. Jeszcze przed stacją (według takiej trasy) dotarlibyśmy na posterunek.
  Jednak, jak zwykle, coś musiało pójść nie tak. Dotarliśmy właśnie na odległość jakichś stu metrów od Plazy, gdy usłyszeliśmy miarowy klekot, jakiegoś niemałego silnika.
  Schowaliśmy się za kupą pokruszonego betonu i drutów, czekając na to co się stanie. Zza winkla wyjechała zielona ciężarówka. Gdy podjechała pod wejście magazynowe centrum handlowego ujrzeliśmy wielką czerwoną gwiazdę wymalowaną starannie na drzwiach starego kamaza.
  Szymczak zaklął pod nosem.
  - Nienawidzę mieć racji...
  Cokolwiek miał zamiar powiedzieć, a czego nigdy już się nie dowiemy, umknęło mu wraz z otwarciem się drzwi Plazy.
  Krótkim, acz szerokim korytarzem podążało w naszą stronę kilku żołnierzy w czarnych beretach z orzełkiem... Widok byłby pocieszający i pewnie wybieglibyśmy im na spotkanie, gdyby nie trepy za nimi. Kilku dryblasów w mundurach, o twarzach ciosanych z grubsza toporem, przypominających neandertalczyków, szło za Polakami mierząc im w plecy z akaesów.
  Wstrzymałem oddech. Co oni robią? Co oni CHCĄ zrobić?!
  Polscy pancerni zostali zmuszeni do wejścia pod plandekę z ledwie trzymającej się kupy krowy, malniętej w ciemną oliwkę. Jeden z nich tuż przed wejściem do ciężarówki wywinął się typowi za nim i puścił się biegiem poprzez gruzy. Huk. Krzyk. Żołnierz zniknął nam z oczu. Nie uciekł. Leżał już bez życia. Zza zawalonej ściany było widać wojskowe buty.
  Nie wiedziałem co myśleć. Bałem się tego, co podsuwała mi wyobraźnia. Tego, co może stać się z resztą żołnierzy.
  Mężczyzna, który strzelił stał teraz obok ciężarówki i śmiał się szyderczo ujawniając niepełny garnitur pożółkłych zębisk. Na jego ramieniu zobaczyłem trójkolorową flagę, gaszoną, nie rozpoznałem barw.
  - Misza, jedziet! - Warknął i ciężarówka ruszyła, a pozostali Rosjanie - co stało się już oczywistym - poszli za nią rozmawiając o czymś głośno.
  Osunąłem się ciężko i oparłem plecami o posypaną konstrukcję. Oddychałem z wielkim trudem. Rozejrzałem się po przyjaciołach.
  Mazur ukrył twarz w dłoniach, Tomir bez przerwy patrzył w miejsce, gdzie ostatni raz widzieliśmy stojącego żołnierza, Szymczak spojrzał mi w oczy, gdy napotkałem jego wzrok. Chciał zabijać. Wtedy nie wiedziałem jeszcze co oznacza to spojrzenie.
  Chciało mi się wymiotować...

* * *



  Po jakichś dwóch godzinach (co normalnie zajęłoby nam - góra - dwadzieścia minut) dotarliśmy do miejsca skąd prostą drogą mieliśmy trafić na posterunek policji. Dawniej było tam rondo, ale teraz widzieliśmy już tylko wielki lej w ziemi i porozrzucane wokoło wraki samochodów. Kierowcy wyparowali pod wpływem temperatury wybuchu.
  Zrobiło się strasznie zimno. Z naszych ust wydobywała się para, a wokoło zaległa niezbyt gęsta mgiełka. Z nieba padał popiół, toteż przysłanialiśmy oczy rękami, by chronić ważne, w tej ciężkiej chwili, organy.
  Cisza. Znów ta przeraźliwa cisza dopadła nasze uszy, ale teraz nie powodowała już bólu. O tyle o ile była przerażająca sama w sobie, tak napawała serce otuchą - nie trzeba było obawiać się wrażych wojskowych. Choć w "normalnych czasach" nasz wuefista był człowiekiem raczej skrytym, to wtedy uraczył nas długą rozmową, z której wynikło, iż był żołnierzem w spoczynku i postanowił nająć się do szkoły by zabić czymś czas. Jak sam przyznał - nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Jedyne na co miał nadzieję, to to iż "nasi" wciąż gdzieś walczą. Powiedział, że chce nas gdzieś "odstawić" i poszukać najbliższego oddziału polaków, gdzie natychmiast oddałby się pod komendę.
  W trakcie marszu natknęliśmy się na powyginane blachy dawnego hipermarketu. To wszystko wyglądało tak strasznie, że przez cały czas od wyjścia ze szkolnego schronu miałem podwyższone tętno. W rowie obok poszarpanej wybuchem ulicy leżał pogięty twór, który mógł być kiedyś dziecięcym wózkiem. Obok leżała szmaciana laleczka, która jakimś cudem przetrwała. Do oczu napłynęły mi łzy. Odwróciłem wzrok.
  Niecałe piętnaście minut później dotarliśmy na posterunek. Solidny betonowy budynek z mnóstwem bezszybnych okien i popalonymi wewnątrz ścianami.
  Szymczak dobył swojego P99 i wszedł pierwszy do środka. Następnie Wiktoria, Mazur, ja, Mike i na końcu Tomir, który przyglądał się jeszcze ulicy i w końcu dołączył do nas.
  W środku było dosyć ciemno. Z sufitu zwisały resztki wielkich lamp, a na ścianach widniały to większe, to mniejsze dziury. Na ziemi pełno było szkła. Większość wtopiła się w podłogę, a reszta, jak diamenty, połyskiwała w ciemnościach. Okna dawały niewiele światła. Z resztą słońce i tak kryło się w szarych chmurach, pewnie pyle.
  Wuefista oprowadził nas po parterze i piętrze karząc szukać jakichś przydatnych klamotów (głównie sprawnych latarek, jakichś ostrych narzędzi, linek, a nawet broni). Ostatecznie znaleźliśmy jedną latarkę, kilka noży (skonfiskowanych wcześniej, prawdopodobnie, jako dowody w jakiejś sprawie), pełno taśmy klejącej, kilkumetrową stalową linkę i dwa glocki. Niestety z amunicją było już gorzej. Samych nabojów nie było nigdzie, prócz samych broni (w jednym nie było w ogóle, zaś w drugim tylko trzy). Mnie przypadł pistolet z pustym magazynkiem. Wsunąłem broń za pasek z jednej strony, zaś po przeciwnej zatknąłem duży nóż wojskowy w oliwkowej pochewce.
  Ku ogólnemu zaskoczeniu Wika wróciła z poszukiwać z około metrowej długości mieczem. Mieliśmy mieszane uczucia, dopóki nie rozcięła blatu stalowego biurka, które z jękiem ustąpiło masywnemu ostrzu. Pomyślałem nawet, że pasuje jej ten miecz.
  Mieliśmy właśnie wychodzić, gdy usłyszeliśmy coś na zewnątrz. Warkot. Jakkolwiek nie był to odgłos silnika, wcale nie poczuliśmy się lepiej. Oto w drzwiach stanął pies. Tak przynajmniej można było sądzić, bo bydle miało około metra w kłębie i zęby większe od mojego kciuka. Serce podskoczyło mi do gardła.
  - Nie ruszać się. - Mruknął stojący obok mnie nauczyciel.
  Zwierzę obeszło zniszczony hall. Nie miało futra, zaś skóra, gdzieniegdzie popękała od nadmiernej radiacji. Zaśmierdziało gnijącym mięsem. Nie wiedziałem, czy to z pyska strasznego ogara, czy też sam zwierz.
  Tomir wziął stwora na muszkę karabinu, ale nie strzelił. Psisko cały czas węszyło, chodząc przy tym po całym parterze, tak, że nie miał pewności, czy trafi.
  Było, źle, ale z przerażeniem stwierdziłem, że do środka budynku weszły jeszcze dwa takie zwierze. Jeden o bardzo ciemnym, krótkim i osmalonym futrze, a drugi niemal różowy, z tak spalonym pyskiem, że musiał być ślepy.
  - Cholera... - jęknął Mike. Spojrzał na mnie takim wzrokiem, że byłem pewien, że czuje to samo co ja.
  - Musimy je zabić. - Stwierdził nauczyciel z niesmakiem. - Ściągnę na siebie ich uwagę, a wy... zdaję się na was. - Odetchnął ciężko i bez ostrzeżenia pobiegł pomiędzy psiska. Maszkary rzuciły się za nim dopiero, gdy ten był już kilka metrów za nimi. Tomir strzelił. Niestety pocisk utkwił w ścianie tuż nad głową mutanta. Szymczak również dobył broni i zrobił kilka dziur w cielsku najbliższego ogara, zaś Wiktoria pobiegła nieco dalej by znaleźć wygodniejszą pozycję. Ja stałem wryty patrząc na wszystko jakby w zwolnionym tempie, ale w końcu ruszyłem się i klepnąłem Tomira, by nie stał na środku pomieszczenia. Razem odbiegliśmy pod ścianę. Największym zaskoczeniem okazał się być Patryk, który napiął mięśnie i żwawym krokiem podszedł do ślepej bestii, po czym najzwyczajniej w świecie wystrzelił jej prosto w łeb kulkę z przyłożenia. Krew bryznęła na zapyloną posadzkę.
  Ranione przez wuefistę zwierzę rzuciło się na niego przygniatając go do ziemi. Szymczak ledwie unikał kłapnięć potężnych szczęk. Na szczęście Wika postrzeliła drania w zad, co zdezorientowało go dość mocno, by mężczyzna zdołał wyjąć nóż i wbić mu go w miękką, mięsistą głowę.
  Ostatni ogar wybiegł na zewnątrz, gdy Tomir wstał i wypuścił powietrze z płuc, wstrzymując na ułamek sekundy swój organizm od jakichkolwiek czynności. Huk. Kurz. Zwierzę padło martwe na ziemię, tuż za drzwiami.
  Razem z Patrykiem zrzuciliśmy ponad stu-kilowe truchło z nauczyciela. Podałem mu rękę, pomagając wstać.
  Szymczak wstał i pociągnął nosem rozglądając się po pobojowisku...
  - No, no... nieźle...


"Ludzie, którzy używają więcej niż trzech wykrzykników, lub trzech pytajników, to osoby z zaburzeniami osobowości" - Terry Pratchett

Offline

 

#3 2011-04-19 12:32:59

Shayn

Lekarz

Skąd: Zaświaty
Zarejestrowany: 2008-10-08
Posty: 82
Punktów :   
Imię z Neuro: Gregory

Re: "I nadeszło jutro..." [opowiadanie]

ROZDZIAŁ 2.  "To jest wojna"

  Nie żebym był jakimś wytrawnym strategiem i mistrzem sztuki wojennej, ale nawet ja wiedziałem, że te wszystkie strzały, ryki i piski musiały zwrócić czyjąś uwagę. Oczywiście, Rybnik był teraz zapomnianym przez wszelką opatrzność pustkowiem, cmentarzyskiem sypiących się budynków i wraków samochodów, ale gnany przeczuciem wyobrażałem sobie o ile gorsze formy mogły przybrać okoliczna fauna i flora. Poza tym pozostawali jeszcze żołnierze wroga.
  Wuefista przetarł dłonią swoje ostrzyżone na zapałkę, rude włosy.
  - Fajnie tu i w ogóle - zaczął z przekąsem - ..ale chyba pora się stąd zmywać.
  W moim osobistym odczuciu brzmiało to jak pieprzone zaproszenie na bal z udziałem najpiękniejszych kobiet jakie znam. Po prostu żal nie skorzystać.
  Spojrzałem tylko po pozostałych, ale jasnym było, że słuchamy się Szymczaka i robimy co każe.
  Po chwili byliśmy już na zewnątrz. Szybkim krokiem przemierzaliśmy powstałą przed tygodniem równinę. Naszym celem była stacja kolejowa. Wiedzieliśmy, że torami możemy dojść wszędzie, jednak zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że kolej ma znaczenie strategiczne. Dlatego też mężczyzna podzielił się z nami swoimi obawami.
  - Może być różnie. Może się okazać, że nie będzie nikogo, a może być i tak, że założyli tam sobie cały zafajdany obóz... - Warknął kończąc zdanie.
  - To jedyne opcje jakie bierze pan pod uwagę? - Zapytał Mazur.
  - Może być gorzej. - Westchnął cicho Szymczak. - Mogli się poukrywać i wyskoczą w najmniej wygodnym momencie. Widzieliście przecież naszych żołnierzy. Oni też tutaj siedzą. Gdzieś tu są...
  Przypomniałem sobie straszny incydent pod centrum handlowym i aż wzdrygnąłem się na tę myśl. Ktoś położył mi rękę na ramieniu. Poczułem silny i pewny uścisk i... paznokcie.
  - No idź, damy radę, nie? - Pytanie Wiktorii raczej nie oczekiwało na odpowiedź. No i też jej nie dostało. Patrzyłem jej przez chwilę w oczy, ale ona tylko uśmiechnęła się smutno i ruszyła na szpicę.
  Marsz nie dłużył się. Był dosyć długi, ale poprzetykany przeszkodami. To trzeba było się gdzieś wspiąć, to gdzieś opuścić lub coś ominąć. Zdążyłem już dostać zadyszki.
  Jakieś dwieście metrów dalej zauważyliśmy niemalże nietknięty budynek marketu. Żółte ściany były lekko opalone z wszystkich stron. W jednym miejscu widniały braki w dachu. No i oderwało gdzieś logo z uśmiechniętym owadem.
  - Sprawdziłbym, czy nie ma tam jakichś zapasów... - Rzekł z wolna rudy mężczyzna. - Jednak wolałbym być pewien, że po "zakupach" nie będzie na nas czekał komitet powitalny...
  No tak. Wyłamane do środka drzwi mogły być drogą jednokierunkową. Bilet w jedną stronę. A potem już tylko ołów, ból i lepkie ręce śmierci chłodno tulące nas do siebie. Nie. To odpadało.
  - Sprawdźmy już tą stację. - Rzekł nieco podenerwowany Mazur. - Bo mamy cel i trzymajmy się go, a nie wymyślamy milion dodatkowych punktów podróży, które mogą się fatalnie skończyć.
  Tak też zrobiliśmy. Wokoło zaczynały się znów gruzowiska i bliżej nieokreślone resztki budynków. Trzymaliśmy się ich, by nie rzucać się w oczy. Od pyłu i kurzu byliśmy już cali w odcieniach szarości i nie było problemu ze schowaniem się pośród wszechobecnego betonu.
   PKP... Wielkie i niemalże nienaruszone. Ujrzeliśmy je bardzo szybko. Ucierpiały tylko przeszklone drzwi i wielki zegar wiszący ponad wejściem. Zwisał teraz bezładnie na żyłach i ścięgnach kabli, które niegdyś utrzymywały go przy życiu.
  Naprzeciw wejścia stał duży zielony Ural.
  Szymczak zaklął pod nosem.
  - Są zasrańcy. - Warknął ze złością. - Trzeba będzie coś wykombinować...
  - Poobserwujmy ich trochę. - Zaproponowała Wiktoria.
  Miałem złe przeczucia, co do zostawania w tak niewielkiej odległości od nieprzyjaznych wojskowych.
  Coś głucho stuknęło i z wnętrza stacji wypadł kamień wielkości pięści, który przetoczył się po pofałdowanym asfalcie. Zaraz za kamieniem na ulicę wytoczyli się czterej żołnierze. Ubrani w standardowe rosyjskie flory i ciężkie wojskowe glany. Rozmawiali o czymś żywo, w podnieceniu. Zupełnie nie rozumiałem o czym oni mówią.
  Z przerażeniem patrzyłem jak za ich plecami wychodzi kolejnych czterech i całą ósemką kierują się w naszą stronę.
  - Kurwa... - wyrwało się wuefiście.
  Tomir i Wika przygotowali karabiny, ale nasz rudy przywódca ich uspokoił.
  - Żadnych nerwowych i głupich ruchów. - Zastrzegł. - Oni najpierw strzelają, a potem pytają.
  Przysunąłem się bliżej Patryka. Trzymaliśmy się raczej z tyłu. Ja bez nabojów, zaś on z dwoma. Czyli byliśmy z niczym.
  Żołnierze szli jak gdyby nigdy nic. Na pasach nośnych zwisały im stare AK, obijając się o uda. Jeden z nich wyjął paczkę fajek i poczęstował dwóch kolegów, po czym sam zapalił.
  Przejebane - jedyna rzecz jaka przyszła mi do głowy to to, że mamy przejebane. I w istocie tak było. Słabo uzbrojeni, banda szczeniaków i jeden facet, który zwykle wiedział co robić. No właśnie. Tyle tylko, że wtedy nie wiedział...
  Ten, który częstował papierosami wypuścił dym z płuc i ruszył w pewnym krokiem w naszą stronę. Jego towarzysze poszli za nim.
  - Schowajcie broń i plecaki. - Mruknął Szymczak właśnie to robiąc. - Jak nas złapią tak wyekwipowanych to się nawet nie będą zastanawiać.
  Coś w tym było. Wiele już słyszałem o armii ze wschodu, ale przede wszystkim o jej bezwzględności. Na prawdę zacząłem się bać.
  Nagły huk niemalże rozerwał mi bębenki, a fala ciepła i pyłu rzuciła mną na ścianę za moimi plecami. Upadłem tuż obok Patryka. Słyszałem jak Szymczak klnie gdzieś z boku. Pozostałej trójki nie byłem w stanie dostrzec. Wszędzie latały kawałki betonu. W powietrze wzleciało tyle gruzu, że wyglądał jak wielka tama barwy popiołu, poprzetykana pasemkami ceglastej czerwieni.
  - Co jest..? - Zapytałem z trudem łapiąc wdech.
Po prostu nadszedł czas, by kogoś podziurawić - odparł mi spokojnie Pan Kałasznikow, flegmatyczną serią orząc beton.
  Pan Kałasznikow miał wielu braci. I jak się okazało był to rodzinny zjazd. Jak to przy okazji takich imprez, cała rodzina zaczęła śpiewać. Brzmiało to jak cholerna symfonia, zwłaszcza, gdy do chóru dołączył się stary wuj RPK.
  - Łby nisko, bo nas wystrzelają! - Ryknął z boku wuefista. - Ruchy, ruchy! Za mną!
  Ktoś poderwał mnie na klęczki, wcisnął w ręce mój plecak i pchnął do przodu. To była Wika. Znów ona. Twarz miała całą w pyle. Wyglądała jak wypudrowana gejsza. Pewnie nie spodobałby jej się taki image.
  Murek obok nas pękł pod serią życzliwego PK, który odezwał się jakieś sto metrów dalej. Pociski przeszły przez coś miękkiego i kolejne czerwone smugi przecięły monotonię szaro-burej zasłony powstałej od eksplozji.
  Ktoś zawył z bólu, a w powietrze poszły rosyjskie przekleństwa.
  - Co się dzieje?! - Powtórzyłem drąc gardło, żeby przekrzyczeć kanonadę. - Czy to nasi?!
  - Nasi, czy nie, zajęli ruskich! - Zauważył Mateusz.
  - Nie gadać tyle, bo nam ochłodzą dupy nim się spostrzeżemy! - Ponaglał z przodu mężczyzna.
  Udało się! Po krótkim, choć trwającym eony, biegu dopadliśmy bezpiecznej kryjówki. Była to stara kamieniczka. Niska, przysadzista, no rasowy krasnolud. Mury miała grube, a ściany straszyły czarnymi oczodołami powybijanych okien.
  - Dobra... - odetchnął ciężko wuefista. - Idę się rozejrzeć, sprawdzić co jest grane. Wy zostańcie tu.
  - Idę z panem! - Zadeklarował się Mazur.
  - Powiedziałem zostajecie! - Warknął wkurzony Szymczak.
  - No lepiej teraz w pojedynkę nigdzie nie łazić. - Zauważył jednak Mateusz. - Postrzelony, wiele pan nie zdziała. Nawet może pan nie wrócić. A tak... zawsze jeden drugiego może wyciągnąć z gówna, w które się wdepnęło, nie uważa pan..?
  Facet wpatrywał się w twarz naszego kumpla jakby próbował mu zajrzeć w duszę.
  - No dobra. - Rzekł w końcu. - Właściwie to rozdzielmy się. Mniejsze grupki mają większą szansę przetrwać ten burdel.
  Rozejrzał się po nas i podrapał w kark.
  - No to ty ze mną, Tomir i Patryk... wy zostajecie. A wy dwoje... - skinął na mnie i Wikę. - Wy przekradniecie się do budynku naprzeciwko.
  Nie żeby uśmiechało mi się wyściubiać łeb z bezpiecznego kawałka ziemi, ale miałem pewność, że facet znowu wie co robi. Poza tym, przy takim podziale, w każdej grupie była jakaś sprawna broń.
  Poszliśmy z Wiktorią na klatkę schodową. Wszędzie było pełno gruzu i gdzieniegdzie błysnął jeszcze szklany kryształ - pozostałości po szybach. Syf i malaria. Nigdzie nie wyglądało lepiej. Powietrze aż huczało od echa strzelaniny, która zdążyła już się przemieścić. Znacznie dalej od nas. Ktokolwiek najechał Rosjan, zrobił to skutecznie.
  - Dobra osłaniamy was. - Rzucił Szymczak wychodząc za naszymi plecami. - Głowy nisko i biegiem!
  Tak też zrobiliśmy. Pobiegliśmy. Nie rozglądałem się. Widziałem tylko mroczny otwór po drzwiach, którego musiałem dopaść za wszelką cenę nim ktoś mnie zobaczy. Dziewczyna pobiegła tuż za mną i zrównała się dokładnie w chwili, gdy wpadliśmy do środka.
  Słodki Jezu... udało się!
  Dawno nie czułem się tak szczęśliwy.
  Spojrzałem na zewnątrz i zobaczyłem jak Szymczak z Mazurem skradają się pod murem kamieniczki i znikają za zgliszczami kolejnej.
  - Kurwa mać! - Warknęła Wika i usiadła na sporym kawałku betonu. - Co za syf...
  Spojrzałem na jej twarz. Nie mogłem jej rozgryźć. Niezrozumiała kotłowanina determinacji, wściekłości i zawodu. Nie dojrzałem jednak oznak strachu, który najwyraźniej przypadł w udziale mnie. O tak, zdejmował mnie chłód na samą myśl o tym co dzieje się na zewnątrz. A walki wciąż trwały.
  - To co robimy? - Zapytałem. - Bo chyba stanie prze drzwiach to nie jest najlepszy pomysł.
  - Ta... - Mruknęła dziewczyna i odgarnęła kilka niesfornych kosmyków, które nie znalazły sobie miejsca w jej grubym warkoczu. - Dobra, choć na górę. - Rzuciła od niechcenia i odetchnąwszy ciężko, ruszyła w kierunku schodów.
  Ostatni raz wyjrzałem przez drzwi. Gdzieś przez chmury nieśmiało przebijały się promienie słońca. Jednak jakoś nie napawały mnie otuchą. Nie tamtego dnia.
  Odwróciłem się i dogoniłem Wiktorię.
  Na piętrze było kilka pozamykanych mieszkań, ale w jednym drzwi wyleciały z futryny. Tam też się udaliśmy. W środku znaleźliśmy jakieś poszarpane resztki mebli, zniszczony komputer i telewizor.
  Moja towarzyszka skierowała się do kuchni, bo nią było to pomieszczenie, a poznaliśmy to po przewróconej na bok lodówce i zapachu zepsutego jedzenia.
  - Może znajdziemy coś ciekawego, przeszukaj tamtą część... - Wskazała kilka szuflad i szafek. - Ja poszukam tutaj.
  Zabrałem się do przeszukiwania, gdy na zewnątrz coś łupnęło. Aż podskoczyłem.
  - No to pięknie, jak to tak ma teraz wyglądać, to żałuję, że poszłam to tego pierdolonego schronu. - Skrzywiła się dziewczyna, stojąc przy oknie. - Znalazłam fajki, a ty?
  Pokręciłem głową na znak, że nic specjalnego. Wszędzie był tylko jakiś syf, sztućce i porozrywane przyprawy.
  - Ech, kijowo. - Westchnęła. - Ciekawe jak tam Mazur i Szymczak. - Mruknęła wkładając do ust Viceroya. Z kieszeni wyjęła benzynową zapalniczkę i odpaliła papierosa.
  - Na pewno wszystko u nich w porządku. - Powiedziałem z największą pewnością, na jaką było mnie stać.
  - Wiesz co mnie martwi? - Zagadnęła wypuszczając kłąb dymu.
  - Co?
  - Że prędzej, czy później trzeba będzie zastrzelić człowieka. - Powiedziała ze straszliwym smutkiem wymalowanym na twarzy.
  - Rozumiem... - tylko tyle mogłem powiedzieć. - Ale co by się nie działo, trzymajmy się razem, okej?
  - Jasne. - Uśmiechnęła się słabo, a ja przysunąłem się bliżej niej.
  - Będzie dobrze, zobaczysz. - Położyłem jej rękę na ramieniu. - Uda się. Musi nam się udać.
  - Oj tak, musi. - Rzuciła jakoś tak bez przekonania i zaciągnęła się dymem.
  - No dalej, zawsze byłaś twarda, teraz też nie daj się złamać. - O tak, Wika była takim cichym klasowym twardzielem. Dziewczyną, z którą się nie zadzierało. Od niej się nie zarabiało dziewczęcego "plaskacza", tylko miało się złamany nos od pełnoprawnego sierpowego.
  - Dzięki. - Uśmiechnęła się nieco bardziej przekonująco. - No patrz, ale ze mnie gapa, nawet nie zapytałam, czy chcesz zapalić.
  - Nie dzięki, wiesz, że ja nie palę. - Odmówiłem spoglądając jej w oczy. Jakoś tak złagodniała.
  Znów usłyszeliśmy huk. Jednak tym razem o wiele bliżej i przez okno wleciał kurz i pył.
  - Cholera! - Wrzasnąłem, bo wwiało mi trochę tego syfu do oczu. Szczypało co nie miara, więc starałem się tego pozbyć jak najszybciej.
  - Mateusz, głowa nisko! - Szepnęła Wiktoria. - Chodź tu!
  Gdy odzyskałem wzrok rzuciłem się za dziewczyną, która wybiegała już z mieszkania. Dopadłem wyjścia dokładnie w momencie, gdy pocisk, który wleciał przez okno rozerwał całą kuchnię. Wyrzuciło mnie na klatkę schodową i uderzyłem o poręcz.
  Wylądowałem na plecach i poczułem jak czoło pulsuje z każdym uderzeniem mojego serca, a na brew ścieka coś ciepłego i lepiącego się.
  - Żyjesz?! - Krzyknęła rozpaczliwie Wika, gdzieś z dołu.
  - Jeszcze oddycham... - Odparłem kaszląc i powoli podnosząc się na nogi.
  Wkrótce wybiegliśmy przed kamienicę. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej stał mężczyzna, który zakładał właśnie kolejny granat na swój RPG.
  Zgubiłem z oczy Wiktorię, gdy ktoś podciął mi nogi i wylądowałem na twarzy w gruzie. Przeturlałem się na plecy i ujrzałem wycelowaną we mnie lufę AK.
  Kurwa, tak ma wyglądać koniec? - Przeszło mi przez myśl.
  - Nikt nie będzie celował do moich przyjaciół! - Ryknęła dziewczyna zza Rosjanina, a na jego piersi wykwitło rubinowe ostrze miecza.
  - Miszaaa! - Wrzasnął facet z granatnikiem i złożył się do strzału, gdy z jego głowy odprysnął, niczym tynk ze ściany, spory kawałek czaszki i truchło opadło bezwiednie na ziemię.
  Za mną, w oknie kamienicy, stał Tomir. Wciąż patrzył przez przyrządy w miejsce, gdzie leżał już trup grenadiera.
  Coś zachlupotało i zacharczało. To moja wybawicielka przekręciła klingę w ciele żołnierza i szybkim ruchem wyjęła ją. Facet padł na beton jak worek kartofli.
  - Znowu ratujesz mi życie. - Zauważyłem, gdy pomogła mi wstać.
  - Może to przeznaczenie? - Zaśmiała się słabo. Dyszała ciężko, jakby właśnie ukończyła maraton. Po lustrzanym ostrzu spływała gęsta posoka.
  Dziewczyna machnęła dłonią do stojącego w oknie Tomira. Ten tylko skinął nam głową. Był biały jak ściana.
  - Słabo mi... - jęknęła i niemalże zatoczyła się, ale podbiegłem do niej i wsparłem na swoim ramieniu. - Posadź mnie gdzieś. - Poprosiła. - I zabierz mój karabin, tam jest, przy ścianie. - Wskazała ręką.
  Pomogłem jej dojść do "naszej" kamienicy i posadziłem ją przy drzwiach. Przyniosłem jej karabin, a następnie cichcem przemknąłem do martwego Ruska.
  Cudownie, hieno cmentarna... - Pogratulowałem sobie, gdy zacząłem przeszukiwać ciało. Znalazłem dwa granaty bojowe, pusty magazynek do AK i flarę. Pozostałe rzeczy, takie jak pisany cyrylicą list, nieśmiertelnik, czy nawet piersiówka, uznałem za zbyt osobiste, by je zabierać.
  Wcisnąłem wszystko do plecaka, podniosłem jeszcze leżącego wśród gruzu kałacha i pobiegłem z powrotem do Wiki.
  - Jak się czujesz..? - Zapytałem już od progu.
  - Kręci mi się w głowie... - Odparła. Głowę trzymała w dłoniach, podkurczyła nogi.
  Usiadłem przy niej i objąłem ją.
  - Zrobiłaś co musiałaś. - Stwierdziłem rzeczowo. - Jakby nie ty, to już bym nie żył.
  - Wiem, Mateusz, ale ja zabiłam człowieka! - Jej głos przesiąknięty był rozpaczą. Sam nie wiedziałem jak ja bym się zachował w takiej sytuacji, toteż nie widziałem sensu w prawieniu mądrości. Po prostu ją przytuliłem.
  Siedzieliśmy tak z pół godziny. Nie płakała. Tak, czy owak, mimo iż strasznie to przeżyła, wciąż była tą twardą Wiktorią, którą znałem.
  Przez chwilę myślałem, że zasnęła, gdy nagle poderwała się na równe nogi.
  - Ktoś tu idzie! - Szepnęła ostro.
  Wstałem płynnym ruchem i wziąłem do ręki najnowsze znalezisko. Schowałem się pod ścianą i klnąc na własną głupotę zacząłem sprawdzać, czy mam w ogóle z czego strzelać. Mogłem to zrobić o wiele wcześniej.
  Odciągnąłem nieznacznie zamek i zajrzałem do środka. Ok. Nabój był w komorze. Wyjąłem magazynek. Był dosyć ciężki, musiał być prawie pełny. Wetknąłem go z powrotem do gniazda.
  - Zostań z tyłu. - Szepnąłem do dziewczyny. - Nie wyglądasz najlepiej, a nie chcę, żeby coś ci się stało. - Dodałem ustawiając się przy drzwiach i dociskając kolbę automatu do ramienia. Słyszałem kroki, co raz bliżej. Poczułem, że zimno mi w dłonie. Zestresowałem się. Przełączyłem karabin na serię i położyłem palec na osłonie spustu.
  Raz.
  Kroki ucichły, ale gdzieś o wiele bliżej przeturlał się kamyk...
  Dwa.
  Lekki powiew... A może szept?
  Trzy!
  Odbiłem się plecami od ściany i szybkim ruchem wywinąłem do wyjścia niemalże wbijając lufę w klatkę piersiową wchodzącego mężczyzny.
  - Stój! - Krzyknąłem. - Ktoś ty?!
  Mężczyzna ubrany był w wojskowe spodnie, wzór 93, czarną koszulkę i skórzaną kurtkę. Na pasie nośnym zwisał beryl.
  - Spokojnie, my swoi! - Rzekł trochę nerwowo. Spojrzałem mu ponad ramieniem i zobaczyłem jeszcze dwóch zdezorientowanych typów.
  - Mateusz, wpuśćcie ich, to nasi są! - Zawołał Tomir, który wraz z Patrykiem szedł już w naszą stronę.
  Opuściłem karabin i odsunąłem się.
  Cała trójka wmaszerowała do środka i ciężko opadła pod ścianą. Ten, którego zatrzymałem miał krótko ostrzyżoną brodę i włosy. Kolejni dwaj, z czego tylko jeden w pełnym mundurze, a drugi w samej bluzie, byli ścięci po wojskowemu i bez zarostu. Jeden szczupły z mini-berylem, a drugi misiek z PKMem.
  - Co się właściwie dzieje? - Zapytałem, w momencie, gdy nasi dwaj koledzy pojawili się w drzwiach.
  - Dziś rano odpieraliśmy Niemców, w okolicy dawnych Nowin, a teraz przyszliśmy tu za rosyjską zmechanizowaną. - Wyjaśnił ten z brodą. Na oko miał jakieś trzydzieści lat. - Cały świat się powystrzelał. - Stwierdził marszcząc nos. - A armie? Rozpadły się. I teraz pałętają się takie samowolki. Próbujemy to jakoś zwalczać. Przynajmniej na naszym terenie.
  - Czyli można się spodziewać dosłownie każdego? - Zapytał Tomir kręcąc głową z niedowierzaniem.
  - Tak chłopie, to jest wojna! - Wyznał żołnierz i odetchnął ciężko.

Ostatnio edytowany przez Shayn (2011-04-20 12:58:25)


"Ludzie, którzy używają więcej niż trzech wykrzykników, lub trzech pytajników, to osoby z zaburzeniami osobowości" - Terry Pratchett

Offline

 

#4 2011-05-09 20:23:05

Shayn

Lekarz

Skąd: Zaświaty
Zarejestrowany: 2008-10-08
Posty: 82
Punktów :   
Imię z Neuro: Gregory

Re: "I nadeszło jutro..." [opowiadanie]

ROZDZIAŁ 3.  "Opuszczeni"

  Żadne z nas nie było zadowolone z tego, co słyszało. Choć w sumie tego właśnie się spodziewaliśmy. Przynajmniej ja.
  Wojna... pięknie! Jakby życie nie było dostatecznie trudne i nie kopało w dupę każdego, pieprzonego dnia! - Byłem cholernie wkurzony. Na wszystkich, na cały świat.
  - Jedno wiemy na pewno. - Rzucił w końcu żołnierz. - Nie powinniście tu zostawać.
  Tyle to chyba wydedukowaliśmy sami. Ale był jeszcze jeden problem...
  - Brakuje jeszcze dwóch osób. - Odparłem brodatemu mężczyźnie.
  Żołnierz podniósł na mnie wzrok i uniósł pytająco brwi.
  - Byli z nami nasz nauczyciel i jeszcze jeden kolega. - Wyjaśniłem.
  - Gdzie są? - Zapytał od razu jeden z pozostałej dwójki.
  - Poszli sprawdzić co się dzieje. - Wyszedł mu natychmiast z odpowiedzią Tomir.
  Atmosfera była dosyć gęsta. Widząc ich skwaśniałe miny zacząłem się martwić o przyjaciela i naszego "przewodnika".
  Psia krew! Mazur, po kiego chuja żeście w ogóle poszli? - Skląłem go w myślach.
  Chmury znów zakryły słońce i na zewnątrz zrobiło się szaro i o wiele bardziej nieprzyjaźnie.
  - Jestem porucznik... a z resztą - machnął ręką brodaty. - Chrzanić stopnie. Nazywam się Grzegorz Piłsudzki. - Podał każdemu po kolei rękę.
  - Ale wołamy na niego Wodzu. - Zarechotał jeden z żołdaków.
  - No, no, pod Piłsudzkim to raczej wygramy tę wojnę. - Uśmiechnął się Tomir ściskając prawicę nowemu dowódcy.
  - Tylko bez takich, bo już się nasłuchałem, wierz mi. - Uśmiechnął się tamten. - To są Andrzej Baker i Jerzy Krajewicz.
  - Czyli Baka... - Ukłonił się ten z mini-berylem.
  - ...i Jeż. - Dokończył umundurowany kaemista.
  - Pomożemy wam ich znaleźć - odezwał się porucznik. - A potem odstawimy do Gliwic.
  - To one jeszcze stoją? - Zdziwił się Tomir.
  - Stoją, stoją. - Odparł mu Jeż - I mają się lepiej niż Rybnik.
  - Może zamiast gadać ruszymy się wreszcie i coś zrobimy, hę? - Zapytał Baka.
  Wika wstała i podeszła do drzwi. Nadal była biała jak kreda, ale odzyskała siły. Zapaliła papierosa.
  - To wszystko jest tak kurewnie bez sensu. - Mruknęła.
  Wszyscy odwrócili się w jej kierunku.
  - Po co to wszystko? - Zapytała, ale zdecydowanie nie mówiła do kogokolwiek z nas. - Co im daje puszczenie świata z dymem? Dlaczego my? Przecież... - Urwała nagle i rąbnęła pięścią o osmaloną futrynę. Nie dokończyła myśli. - Chodźmy już. - Poprosiła.
  - Co z nią? - Zapytał Jeż, który podszedł właśnie do mnie.
  - Nie wiem... - Wzruszyłem ramionami. - Może to, że kogoś zabiła tak nią wstrząsnęło..?
  - Hm, może. - Sapnął mężczyzna poprawiając chwyt na swej broni.
  - To wy narobiliście tyle dymu przy stacji kolejowej? - Zapytałem, gdy już wychodziliśmy.
  - Ano. Mieliśmy trochę ładunków, a że ciężkie to, trzeba było coś huśtnąć. - Zaśmiał się Jeż przechodząc przez drzwi.
  Tomir, Baka i Patryk trzymali się raczej z tyłu, zaś Wódz rozmawiał o czymś z Wiktorią, na szpicy.
  - Dzięki. - Mruknąłem do rozmówcy.
  - A to dlaczego? - Zapytał.
  - Bo byliśmy w czarnej dupie i jakby nie wasza akcja, to cała banda ruskich zwaliłaby nam się na głowy. - Stwierdziłem zgodnie z prawdą.
  Cholera, nie sądziłem, że kałach jest aż tak ciężki - pomyślałem czując jak moje ramię tępo protestuje przeciw uciskowi.
  - Jezu, mogliśmy was tam wystrzelać!
  - Ale tego nie zrobiliście i nie ma co panikować. - Klepnąłem go w rękę.
  - No w sumie... - Uśmiechnął się Jeż.
  Szliśmy tak z pół godziny zaglądając w każdy kąt. Piłsudzki zarządził, żebyśmy nie przemierzali rumowiska w zbyt zwartej grupie, bo sąsiedzi zza wschodniej granicy lubują się w starych hollywoodzkich produkcjach z dużą ilością ognia i grzybów. Jeż co i rusz szeptał pod nosem, Nie słyszałem co mówił, byłem zbyt daleko. Modlił się? Może powtarzał słowa ulubionej piosenki? Cholera wie... Patryk szurał butami tuż za mną. Tomir sunął w zadumie na prawym skrzydle. Baka rozmawiał o czymś z dowódcą, jednak tak jak w przypadku Jeża docierały do mnie tylko niezrozumiałe szepty. Wiktorię miałem po lewej. Szła z głową opuszczoną jak skazaniec, w zamyśleniu. Na pewno chodziło o tamtego Rosjanina.
  - Stójcie. - Mruknął porucznik unosząc rękę ponad głowę.
  - Widzisz coś..? - Szepnął Baka, tym razem wyraźnie.
  - Zejdźmy z drogi, ktoś tam idzie. - Nakazał.
  Jeż pociągnął mnie za ubranie w lewą stronę. Razem z Wiką i Patrykiem zaszyliśmy się za poskręcaną kupą metalu, której kształt wskazywał na to, że kiedyś była samochodem. Reszta zniknęła gdzieś po drugiej stronie.
  - Ja ciebie też, sukinsynu! - Usłyszałem znajomy głos.
  - Alesz panofie. Das ist bachdzo głupe zachowane. - Zabrzmiał wysoki, śpiewny głos, który przesiąkał zachodem.
  - Kurwa, jak nie ruscy to szwaby! - Ewidentnie był to Szymczak.
  - Pchosze sze zamknoć, bo pana uciszymy. - Warknął Niemiec. - A ne szczeka pan jak ein hund. A ty sze ne pacz na mne.
  - A idź pan w chuj! - Ryknął Mazur.
  - Dobcha. To pogadamy inaczei.
  Usłyszałem dźwięk przeładowywanego pistoletu i zamarłem.
  Zabije ich! - Spanikowałem.
  - Teraz! - Krzyknął Piłsudzki i Jeż zerwał się z miejsca, wybiegł przed samochód i padł na ziemię otwierając ogień.
  Z drugiej strony ulicy wychynęli spomiędzy gruzów dwaj żołnierze z automatami i zaczęła się wesoła kanonada.
  Z przeciwka odezwały się o wiele szybsze i mniej basowe wystrzały.
  Cholera, znowu do mnie strzelają! - Pomyślałem kuląc się, gdy nade mną pryskały iskry krzesane pociskami, na powierzchni metalowej konstrukcji.
  - Młody, musisz biec po tamtych! - Krzyknął do mnie Jeż, nieustannie ostrzeliwując niemieckie pozycje. - Twój kolega już pobiegł!
  Faktycznie. Zobaczyłem Tomira, który z miną przestraszonego dziecka sprintował w kierunku wroga.
  Jak to mówią? Raz, dwa, trzy, alleluja i do przodu..? Gdzieś w okolicach pierwszego 'a' byłem już na nogach i zapieprzałem przed siebie co sił.
  Widok przede mną nie był wcale pocieszający. Z tuzin żołnierzy. Flecktarny, g-36. Dwóch martwych. Kilka metrów przed nimi, leżący z rękami na głowach Szymczak i Mazur.
  Tomir dobiegł pierwszy. Podniósł na kolana nauczyciela i we dwóch pobiegli z powrotem. Ja zacisnąłem palec na spuście kałacha i wślizgiem dojechałem do Mazura.
  Pociski orały beton na prawo i lewo, a pył i kamienie fruwały w powietrzu jak miniatury meteorytów.
  W okolicach dziesiątego strzału, który nieomal wybił mi ramię ze stawu, moja broń zacięła się. Nie zastanawiałem się. Nie miałem czasu.
  Wyrzuciłem karabin i podniosłem Mazura.
  - Spierdalamy! - Rzuciłem najbardziej oczywistą rzecz we Wszechświecie.
  Wcale nie biegło się lżej. Mazur co prawda dawał radę biec sam, ale świadomość niespełna tuzina luf wycelowanych w plecy ciążyła jak plecak pełen kamieni.
  Już! Udało się! - Pomyślałem radośnie dobiegając do podziurawionej jak sito parodii pojazdu, za którym mieliśmy się skryć. - Jesteśmy uratowani!
  Ból. Cóż ja mogłem wtedy o nim wiedzieć? Chwilę wcześniej? Nic. Zaraz potem? Też nic... ale po dłuższej chwili byłem gotów napisać o nim cały elaborat... Zaczęło się od tego, że Mazur wleciał za wrak, a ja się przewróciłem, bo coś klepnęło mnie w prawe udo. Natychmiast poderwałem się gotów do biegu, ale znów upadłem, gdy stanąłem na prawej nodze. Poczułem przeraźliwe zimno w tej kończynie, a zaraz potem pulsującą falę gorąca i wtedy przyszedł on. Ból. Wielki jak Hindenburg i równie mocno palący się. Ale wcale nie tak szybko. O nie... Bolało jak sam skurwysyn, a ja nie wiedziałem dlaczego. Nie docierało. Napalm wypełniał mi żyły i trawił mięśnie. Ktoś krzyczał. Darł się wniebogłosy. Żałośnie. Mijały długie sekundy, wokoło latały pociski, beton i pył.
  O kurwa! - Pomyślałem w nagłym przypływie świadomości - Przecież to ja się drę!
  Spojrzałem w dół, na udo, za które trzymałem się tak kurczowo, że zbielały mi całe palce w dłoniach.
  A więc tak wygląda rana postrzałowa! - Rzekłbym widząc to na kimś innym, ale w tej chwili miałem ochotę na coś zupełnie innego. Prawie zemdlałem. Ale nie udało się. Niestety.
  Ktoś ciągnął mnie pod ręce za samochód. Spojrzałem do góry i zobaczyłem ubrudzoną i strapioną twarz Jeża.
  - Oj, młody, zbyt wolno... - Mruknął.
  - Mają granatnik! - Huknął już całkiem blisko Piłsudzki. - Wycofujemy się!
  Jeż poderwał mnie do góry i wziął pod ramię.
  - Nie ma opierdalania się! - Krzyknął mi w ucho, a ja się wzdrygnąłem.
  Postrzelili mnie! No, kurwa, podziurawili! Jak to? Jakim cudem? Przecież takie rzeczy się nie dzieją!
  Odeszliśmy z wolna opluwani przez wściekłe dzieci Hecklera i Kocha. Wycofywanie się przerwał nam mały szczegół, który z sykiem przeleciał gdzieś nad naszymi głowami i eksplodował.
  Rzuciło mną o ścianę. Musiałem stracić na chwilę przytomność, bo gdy otwarłem oczy nasi wojskowi już ostrzeliwali agresora.
  - Wszystko okej? - Zapytał Tomir pochylając się nade mną.
  - Kurewnie daleko od okej. - Syknąłem czując jak odzywa się noga.
  W ustach miałem pełno piasku, twarz pociętą ostrymi sztyletami betonowych odprysków.
  Tomir nie wyglądał lepiej. Ale nie miał ponad pięcio i pół milimetrowej dziury w prawym udzie.
  - Jak to kurewsko boli! - Wyżaliłem się żałośnie, uciskając nogę.
  - Czekaj założę ci opatrunek. - Rzucił Tomir ignorując moje krzyki i sięgając do plecaka po bandaże i jakąś saszetkę.
  Z boku podczołgał się do nas Mazur.
  - Dzięki stary. - Mruknął i skrzywił się widząc broczącą krwią dziurę w moich spodniach.
  - Ja pierdolę! - Krzyknąłem i zaparło mi dech, kiedy nasz medyk z powołania wysypał biały proszek na moją ranę. Zrobiło mi się zimno, a rana pulsowała tępo. - Co to za gówno? - Zapytałem.
  - Zatamuje krwotok. - Wyjaśnił Tomir. - Taki stimpak. - Uśmiechnął się.
  Gdy bandażował myślałem, że zejdę. Mocny uścisk oznaczał silniejszy ból. Jednakże gdy skończył było mi o wiele lepiej niż wcześniej.
  Kanonada w tle wcale nie cichła. Zacząłem się zastanawiać ile amunicji może mieć przy sobie żołnierz...
  - Trzymasz się jakoś? - Zapytał Mateusz przysuwając się bliżej.
  - No jakoś... - stęknąłem.
  - Ludzie zbierać się, chyba skończyła im się... - Baka nie dokończył, bo za nim przeleciał kolejny granat, który uderzył w ścianę i fala betonu zalała go jak tsunami Tajlandię.
  - Kurwa! - Krzyknął Jeż i rzucił się na pomoc przyjacielowi.
  Kolejne dwie gruszki przecięły ze świstem powietrze i jedna uderzyła we wrak samochodu, który w płomieniach uniósł się i odpadł na resztki ulicy, zaś druga trafiła za plecami Jeża, który pofrunął na ziemię w czerwonym obłoku.
  Gdzieś z boku rozszczekał się niemiecki automat. Zobaczyłem naszego wuefistę, który wybiegł wprost na nas z gęstego dymu i dwie karmazynowe strugi, które trysnęły z jego lewego ramienia.
  Wrzasnął i upadł na kolano, ale podniósł się i przyparł do ściany obok nas.
  Witaj w klubie - pomyślałem gorzko widząc jak po ręce mężczyzny ścieka krew.
  - Cholera... - Sapnął Tomir i przetarł czoło rozmazując wszechobecny syf na spoconej skórze. - Dobra to teraz pańska kolej. - Mruknął niechętnie i sięgnął do plecaka.
  Mazur podszedł do nich i rozmawiał przez chwilę z obydwoma. Nie rozróżniałem słów. Zbyt mocno szumiało mi w uszach.
  - Scheisse! - Wrzasnął wybiegający tuż obok nas Niemiec i szybka seria z beryla rozorała jego klatkę piersiową.
  - Bierzcie ten karabin, do ciężkiej cholery! - Ryknął nam Piłsudzki zza gęstego obłoku. W jego głosie mieszały się strach i determinacja.
  Mazur rzucił się w kierunku G36 i natychmiast zaczął strzelać. Na oślep. Wątpię, czy trafił kogokolwiek.
  Jedno jest pewne. Nasi goście nie spodziewali się takiego oporu. O nie! Najzupełniej! Ale chyba pochrzanili wschód z zachodem, tu nie Francja, panowie szwaby! Kurwa, nie!
  I właśnie takie przesłanie szczekał im na okrągło automat porucznika. Automat wierny Polsce i swojemu właścicielowi.
  Choć... czy było wtedy coś takiego jak Polska..? Nie zastanawiałem się nad tym, nie w tamtej chwili. Jednakże wszystko wskazywało na to, że taktyczna broń jądrowa otworzyła granice o wiele skuteczniej niż europejska strefa Schengen.
  - Granate! - Poniosło się po zadymionej ulicy i łupnęło tuż nad nami.
  O ile tego dnia wiele rzeczy już koło mnie eksplodowało, sypało się, strzelano do mnie, a co więcej trafiono... o tyle nie sądziłem, że ów dzień zakończy się dla mnie tak szybko.
  Trafiona pociskiem kamienica zapłakała ceglanymi łzami. Tak się złożyło, że jeden taki kawał utwardzonej, wypalonej gliny trafił mnie w głowę.
  Ciemność.
  Pierwszym co poczułem był mój znajomy od niedawna. Pan Ból. Najwidoczniej spodobało mu się u mnie, bo postanowił zostać.
  Było mi ciężko. Nie potrafiłem ruszać nogami, a ręce wydawały się ciężkie, jakby wykonano je z ołowiu.
  Uniosłem głowę i rozchyliłem powieki.
  Było ciemno. Strasznie ciemno. Gdyby nie gwiazdy na niebie pomyślałbym, że zamknięto mnie w jakiejś piwnicy. Na ciemnym granacie nieboskłonu nieśmiało odcinały się czarne jak smoła szkielety zniszczonych zabudowań Rybnika.
  Uwolniłem ręce spod ciężkiej warstwy tynku, cegieł i drewna, po czym zacząłem odgarniać cały ten syf ze swoich nóg.
  Minęło dobre pół godziny nim mi się to udało i dopiero gdy się uwolniłem, jak sierpowy Mike'a Tysona, uderzyła mnie w twarz świadomość, że nie ma ze mną nikogo.
  Uciekli? Pojmali ich? Zabili? Nie... zwłok nie zabieraliby ze sobą. Pojmać ich nie mogli, bo zabraliby też mnie. A więc uciekli... - Myślałem gorączkowo i gubiłem się we własnym toku rozumowania. Nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić, że moja paczka mogła mnie tak po prostu zostawić, przysypanego gruzem. Nie oni. Tylko co się w takim razie stało..?
  Kilka prób wstania skończyło się upadkami, kolejnych kilka jeszcze większą ilością upadków, ale za którymś następnym razem dałem radę. Bolało. Nie poświęcałem jednak zbyt dużej uwagi temu zjawisku, do którego już prawie przywykłem.
  Na stercie szaro-burej masy śmiecia leżał duży, drewniany drąg.
  Idealna laska dla samotnego chłopaka z raną postrzałową prawej nogi - pomyślałem rozgoryczony.
  Noc była zimna. Wiał lekki, acz przeraźliwie zimny wiatr. Gdzieś z głębi miasta dochodziły mnie odgłosy ujadania i szczekania. Nie mogłem zostać na ulicy. Musiałem poszukać schronienia. Chciałem się też jak najbardziej oddalić od miejsca popołudniowego starcia.
  Bardzo mi się nie podobał fakt, że ciągle kręcę się po tej samej okolicy. Dawna ulica Kościuszki zdawała się trzymać mnie w pułapce, w zamknięciu. Budynki były zawalone w taki sposób, że niejednokrotnie nie byłem w stanie po prostu iść dalej.
  Musiałem wtedy kluczyć nowo powstałymi korytarzami, ryzykując, że betonowe olbrzymy zwalą mi się na głowę. Tu była dziura w ścianie, tam był wyłom... przez kamienice szło się nawet łatwiej niż drogą.
  W końcu, dosyć blisko bazyliki, znalazłem jeden budynek, który znacząco odcinał się od pozostałych. Ten wyglądał na nienaruszony. Oczywiście, brakowało w nim okien, jak we wszystkich, ale ściany były tylko lekko osmalone.
  Podszedłem do drzwi, na których widniały ślady pazurów, i zdziwiłem się. Nie były jakoś zblokowane, przywalone gruzem czy coś. To, że nie mogłem ich otworzyć było wynikiem zamkniętego na klucz zamka.
  Pierwszą rzeczą jaka przyszła mi do głowy było siłowe "zrobienie sobie" przejścia. Jednak po kilku uderzeniach bolał mnie już bark, a o kopaniu nie było mowy w moim stanie.
  - Niech to szlag... - Mruknąłem niezadowolony. Już myślałem, że będę musiał się obejść bez luksusowej kamieniczki "blisko centrum", za darmo i nawet nie tkniętej atomowym podmuchem.
  - Proszę pana! - Usłyszałem wysoki smutny głosik gdzieś nade mną. - Tutaj! Tu!
  Spojrzałem w górę i zobaczyłem dziewczęcą buzię, może dziesięciolatki. - Kim pan jest? - Zapytała. Oczy świeciły jej jak u kota, mieniły się wszystkimi gwiazdami na niebie. - Czy jest pan żołnierzem?
  - Nie, nie jestem. - Odpowiedziałem jej trochę niepewnie. - Po prostu szukam schronienia na noc. - Wyjaśniłem krótko.
  - A jest pan sam, czy jeszcze z kimś..? - Zawołała z góry dziewczynka.
  - Sam! - Rzekłem z żalem. Niestety.
  - Ja też jestem sama... - Rzuciła smutno mała istotka. - Jej...
  Zniknęła z okna i nagle ucichło. Zacząłem się już nawet zastanawiać, czy sobie nie poszła na dobre, ale jak się okazało wcale nie. Chyba pierwszy raz tego dnia uśmiechnęło się do mnie szczęście.
  Cyk, cyk, zaklekotał mechanizm zamka i ciężkie drzwi uchyliły się lekko.
  - Nie muszę się pana bać, prawda..? - Zapytała niepewnie dziewczynka, która stanęła w szczelinie pomiędzy ciężkim, metalowym skrzydłem, a framugą.
  - Jasne, że nie - odparłem i uśmiechnąłem się lekko. - I nie mów tak do mnie. Żaden ze mnie pan. - Dodałem życzliwie. - Nazywam się Mateusz.
  - A ja Alicja. - Dygnęła z gracją mała. Miała ciemne włosy do ramion i piękne błękitne jak niebo oczy. Była ubrana w prostą, zieloną kiedyś sukienkę w kolorowe kwiatki. We włosach zawiązano jej czerwoną kokardkę, a na nogi włożyła białe, również kiedyś, baletki. - Wejdź, bo strasznie zimno. - Zaprosiła mnie do środka.
  Wewnątrz budynku od razu zrobiło mi się cieplej. Zamknąłem drzwi na zasuwę i pokuśtykałem, podpierając się drągiem, za dziewczynką.
  - Źli ludzie zrobili ci krzywdę..? - Zapytała troskliwie.
  - Tak. - Przyznałem. - I chyba zabrali moich przyjaciół.
  - O jej, to straszne. - Westchnęła, ale jakoś tak bez przekonania. Martwił mnie widok tak smutnego dziecka.
  - A ty..? - Zacząłem powoli. - Dlaczego jesteś tutaj sama..?
  - Nooo... - Mała zaczęła szurać bucikiem po posadzce. - Tak na prawdę to nie wiem jak to się stało.
  - Jak to..? - Zdziwiłem się.
  - Mama kazała mi iść do piwnicy. - Powiedziała po dłuższej chwili. - A ja nie chciałam. Tak bardzo nie chciałam. Bo tam była taka lampa. I ona migała, a w końcu zgasła. - Dziewczynka mówiła szybko i chaotycznie łapiąc głębokie wdechy co i rusz. - A ja boję się być sama w ciemności. W ogóle boję się ciemności.
  - Już dobrze. - Uspokoiłem ją. - A co z mamą, nie poszła z tobą?
  - Nie. - Pociągnęła nosem. - Powiedziała, że musi iść po tatę. Tak, tak powiedziała. Po tatę... A on właśnie mył samochód na dworze.
  Jezu... biedna mała, pewnie nie zdaje sobie sprawy z tego, że już się nie zobaczą. - Pomyślałem. - Przynajmniej nie na tym świecie...
  Weszliśmy do jakiegoś mieszkania i Alicja natychmiast posadziła mnie na wygodnej kanapie w salonie.
  Ogarnął mnie wielki smutek. Ale nie chciałem być tym, który ma jej powiedzieć co się stało.
  - I sama sobie tak przez ponad tydzień już tutaj radzisz..?
  - Mam tutaj wszystko... no prawie. - Mruknęła. - To znaczy chyba już mam wszystko, bo ty przyszedłeś. - Uśmiechnęła się na chwilkę. Na tę jedną chwilkę wyglądała tak jak powinno wyglądać dziecko.
  - No tak, musiałaś się czuć już bardzo samotna. - Przyznałem. Mnie doskwierało to uczucie od jakichś dwóch godzin, a jej od niespełna dwóch tygodni. Byłem pełen podziwu.
  Alicja pokiwała twierdząco główką.
  - Zostaniesz ze mną..? - Zapytała słodko. - Proszę! Proszę! Proszę!
  - Oczywiście, że zostanę. - Uśmiechnąłem się. - Raz, że nie jestem w stanie iść gdziekolwiek, zbyt długo, a dwa, że też zostałem sam.
  - Jej! Ale fajnie! - Ucieszyła się mała i aż klasnęła w dłonie. - O jejku, zapomniałam zapytać...
  - Tak..? - Oparłem drąg o bok kanapy i ułożyłem się na miękkich poduszkach.
  - Pewnie jesteś głodny! Zaraz coś przyniosę! - Pisnęła i wybiegła z pokoju.
  Faktycznie byłem głodny. Właściwie od rana nic nie jadłem. Nawet nie byłem w stanie ogarnąć całego szczęścia jakie na mnie spłynęło w tej chwili. Znalazłem dach nad głową, towarzystwo i miałem dostać coś do jedzenia. Full service. Aż się uśmiechnąłem na tę myśl. A ta Alicja? Jakiś mały aniołek, który wylądował na samym środku tego apokaliptycznego gówna. Mała bezbronna istota, która sama nie powinna mieć szans na przetrwanie w tym posranym, wypalonym do cna świecie, a jednak, zdałoby się, radzi sobie lepiej niż cała reszta. Chyba tylko zwierzęta przystosowały się do tej sytuacji bardziej niż ona. Biedaczysko. Muszę ją stąd zabrać. Gdy tylko będę w stanie podjąć dłuższy marsz, zabiorę ją stąd i pójdziemy do Gliwic. Tak jak mówił porucznik Piłsudzki, tam jest dobrze, tam są nasi - myślałem.
  - Proszę. - Uśmiechnął się aniołek stawiając na stole talerz z kanapkami. - Mam nadzieję, że będzie ci smakować. - Powiedziała podekscytowana.
  - Na pewno. - Pogłaskałem ją po głowie. - Jedz już, ja muszę jeszcze coś sprawdzić. - Rzekłem i zdjąłem z siebie swój plecak. Choć, gdy rozpiąłem klamrę okazało się, że jednak nie swój.
  W środku znajdowały się bandaże, woda utleniona, saszetki z białym proszkiem, stalowa linka, paczka nabojów, Walther, flara, pusty magazynek z kałacha i dwa granaty.
  - O żesz ty... - mruknąłem.
  - O co chodzi? - Zaciekawiła się Alicja, wsuwająca radośnie pajdę chleba z serem.
  - To nie mój plecak... w całym tym zamieszaniu musiałem wziąć ten należący do nauczyciela. - Mówiłem bardziej do siebie niż do niej. Ona jednak kiwała głową jakby wiedziała o co chodzi. - Tak, przy stacji kolejowej...
  No to przynajmniej mamy jakieś warunki do przetrwania - uśmiechnąłem się w duchu. - Mogę obronić ją i siebie.
  Razem zjedliśmy kolację. Alicja oznajmiła, że idzie do łóżka, bo jest zmęczona. Ja postanowiłem zostać na kanapie. Była duża, miękka i wygodna.
  Gdy obudziłem się rano było mi przyjemnie ciepło. Jak się szybko okazało mój mały aniołek musiał mnie przykryć kocem, gdy spałem.
  Usiadłem na rozgrzanym meblu i przetarłem twarz dłońmi. Rozejrzałem się wokoło i nadstawiłem uszu. Słyszałem śpiew. Cienki, ulotny głosik, delikatny jak słaby wietrzyk, muskał delikatnie mój zmysł słuchu.
  Podniosłem drąg i wstałem. Opatrunek założony przed Tomira był brudny i przesiąknięty krwią. Musiałem go zmienić.
  Wziąłem z plecaka bandaż oraz wodę utlenioną i wspierając się na kosturze, jak pieprzony Gandalf, ruszyłem obejrzeć mieszkanie. Dywany, meble, tapety, obrazy, właściwie wszystko zachowało się idealnie. Ewentualnie zakurzone, ale nawet nie liźnięte niszczycielskim płomieniem. Mijałem właśnie mały pokoik i zobaczyłem Alicję. Siedziała przed niewielką komódką z lustrem i czesała swoje długie, ciemne włosy.
  - Dzień dobry! - Zawołała radośnie na mój widok. Ja też się ucieszyłem, że sobie jej nie wyobraziłem. Ona tam była. Prawdziwa. Mój towarzysz w niedoli.
  W końcu znalazłem łazienkę.
  Białe, choć trochę popękane kafle przyniosły ze sobą nieprzyjemne wyobrażenie szpitala. Ostatecznie, czekała mnie właśnie lekarska robota.
  Usiadłem na kiblu. Miałem dużo światła, bo równo na przeciwko mnie znajdowało się duże okno. Rozplotłem supeł i zacząłem odwijać bandaż sklejony z przodu i z tyłu stwardniałym skrzepem. Jakoś szło, dopóki nie musiałem odkleić ostatniej warstwy.
Zacisnąłem zęby i tłumiąc gardłowy krzyk, oderwałem materiał wraz ze strupem. Krew pociekła na białe kafle. Biel i czerwień... zadumałem się. Ale tylko na chwilę, bo ból był tak ostry, że do oczu napłynęły mi łzy. Wziąłem do ręki buteleczkę i odkorkowałem. Odetchnąłem ciężko i przechyliłem szyjkę tak, że pociekło wprost w ożywioną ranę.
  - Oż kurw..! - Wymsknęło mi się. Nagle tak mi pojaśniało w oczach od siły odczucia, które mną targnęło, że miałem wrażenie, iż widzę w ciemnościach.
  Na dziurze w nodze zatańczyła biało-różowo-czerwona piana. Giń przesyfie! - pomyślałem rozgoryczony. Odpakowałem świeży bandaż i zacząłem skrupulatnie zakładać nowy opatrunek, który oczywiście przesiąkł karmazynem nim skończyłem owijać nogę.
  Gdy wróciłem do pokoju Alicja siedziała już przy stole, który zastawiła tak samo jak poprzedniego wieczoru.
  - Nie musiałaś zajmować się wszystkim sama. - Rzekłem od progu. - Pomógłbym ci.
  - Oj, nie trzeba, jestem już duża. - Machnęła wesoło ręką.
  No tak. Wy zawsze tak mówicie - uśmiechnąłem się do niej i do siebie.
  - Dziękuję, że mnie wczoraj wpuściłaś do środka. - Powiedziałem siadając na przeciw niej.
  - A co, miałeś tam stać, na podwórku? - Zapytała z dziecięcą ironią, łapiąc się pod boczki.
  - No wiesz... - westchnąłem. - Nie znasz mnie. Nie musiałaś wcale tego robić.
  - No prawda. - Przyznała. - Ale jakoś tak wyszło.
  - Ja nie narzekam, że tak wyszło. - Zaśmiałem się.
  Zjedliśmy śniadanie w ciszy. Zastanawiałem się jak będzie wyglądała droga przez tyle kilometrów, jakimiś zadupiami, z dziesięcioletnim dzieckiem u boku. W końcu odpuściłem sobie. Co będzie to będzie - pomyślałem.
  - To jest twój dom, tak? - Zagadnąłem, by przerwać niezręczną ciszę.
  - Nie-e. - Pokręciła czarną główką. - Ja mieszkam... mieszkałam gdzie indziej.
  - W takim razie, jak tu trafiłaś..? - Zainteresowałem się. Wyglądało na to, że mała radzi sobie lepiej niż przewidywałem.
  - Po tym wszystkim, po tym siedzeniu w piwnicy wyszłam na dwór. Tak na dwór. I właśnie szukałam kogokolwiek, kto pomógłby mi znaleźć mamę i tatę. Ale tam nikogo nie było. Byłam sama. I czułam się strasznie okropecznie. - Wyznała dziewczynka rzęsiście gestykulując. - Potem szłam długo po mieście, bo zgłodniałam. Znalazłam w sklepie jakieś batoniki. Dobre były nawet. Owocowe. Z płatkami... A-ale właśnie jak szukałam kogoś, to znalazłam takiego dużego pieska. Nie był zbyt przyjazny.
  Oj wiem coś o tym - pomyślałem, nie mogąc się nadziwić, że to kruche stworzenie, jakim była Alicja, stoi przede mną żywe.
  - No i właśnie zaczął mnie gonić. No to się przestraszyłam i zaczęłam uciekać. I tak długo uciekałam, aż zobaczyłam tę kamienicę. No to wbiegłam do niej i zatrzasnęłam drzwi. Była w nich zasuwa i dzięki niej nic, ani nikt, nie dostało się do środka.
  Pokiwałem głową w zadumie. Faktycznie jedno z tych stworzeń musiało próbować dostać się do środka, bo widziałem głębokie wgłębienia po pazurach, na fakturze ciężkiego skrzydła, gdy pierwszy raz znalazłem się pod nimi. Na szczęście - co było widać na tychże właśnie śladach - pod grubą warstwą drewna znajdował się metal, który nawet się nie zarysował.
  - Doskonale sobie radzisz, Alicju. - Pochwaliłem małą, a ona wyprężyła się jak struna z ogromną dumą wypisaną na twarzy.
  - Robię co mogę. - Uśmiechnęła się szczerze. Uśmiech ten jakoś napełnił mnie optymizmem.
  Przez kilka dni nie działo się nic specjalnego. Starałem się ani nie nadwyrężać nogi, ani nie wykorzystywać pracowitej towarzyszki. Przeszukałem całą kamienicę i znalazłem trochę więcej jedzenia, które nadawało się jeszcze do spożycia, leki przeciwbólowe, dzięki którym nieźle przespałem ze trzy noce i dwie paczki papierosów. Nie paliłem, ale mogły się jeszcze przydać.
  Wiele wolnego czasu poświęciłem na zastanawianiu się co też skłoniło moich towarzyszy do zostawienia mnie przysypanego gruzem. Musiało to być coś poważnego, bo nie uznaliby mnie za martwego, bez upewnienia się, że tak właśnie jest. Martwiłem się o nich. Nie wiedziałem czy przypadkiem nie stało się coś złego.
  Pomyślałem też o domu. Ze smutkiem stwierdziłem, że rodzice i siostra mogli nie mieć tyle szczęścia co ja. Choć serce mówiło mi co innego. Gdy zmarła mi babcia, choć nie widziałem jej, uczucie straty ciążyło na sercu jakby ktoś przywiązał do niego fortepian. Struny żałośnie grały, a chwile zadumy wypełniał płacz. Tym razem było inaczej. Czułem lekkość, jakieś niewypowiedziane uczucie pewności, że wszystko jest w porządku. Nie mniej jednak, nie wiedziałem, czy się jeszcze zobaczymy.
  Minął tydzień. Tydzień odkąd opuściłem schron wraz z przyjaciółmi. Dwa tygodnie odkąd świat ocipiał, stanął na głowie, nadął się i wyjebał w pizdu. Kurwa. - Byłem niezadowolony, tak cholernie niezadowolony, z biegu wydarzeń, że nie wiem, czy kiedykolwiek później coś dobiło mnie tak mocno.
  Alicja nie odstępowała mnie na krok. No może poza momentami, gdy musiałem skorzystać z łazienki, czy toalety. A mieliśmy ten luksus, że działała kanalizacja (choć woda była tylko i wyłącznie zimna). Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Choć miała tylko jedenaście (czyli o wiele się nie pomyliłem) lat. Była dojrzalsza niż niektóre czternasto, piętnastolatki. Trochę za mało się uśmiechała jak na swój wiek.
  Pewnego wieczoru przyszła ze swojego pokoju i usiadła na mojej kanapie. Spojrzała na mnie swoimi ogromnymi, szarymi oczyma i rozpłakała się. Mówiła, że jej rodzice już nie wrócą, że już ich nie ma i  że ona rozumie.
  Czułem jakby coś we mnie pękło, ale nie miałem serca, by ją okłamać. Nie mogłem jej karmić fałszywą nadzieją. Siedzieliśmy razem na tej starej kanapie i milczeliśmy. Przeraźliwą ciszę przerywał tylko urywany szloch. Z pewnością minęła już północ. Oczy piekły mnie od wytężania wzroku w księżycowym półmroku. Spojrzałem na dziewczynkę, która już nie płakała. Zasnęła na moim ramieniu. Nie chciałem jej budzić, toteż również zamknąłem oczy i pozwoliłem sobie odpłynąć.
  Rano, wyjątkowo, obudziłem się pierwszy. Postarałem się nie obudzić Alicji i położyć ja na poduszce, jednak nie udało mi się to i mała szybko otwarła oczy.
  - Jej, już rano? - Zapytała ziewając i przeciągając się z lubością.
  - Tak, pora wstawać. - Odparłem z uśmiechem. - Dziś wielki dzień.
  - A jaki? - Alicja zmarszczyła brwi.
  - Zabieram cię stąd. - Wyjaśniłem. - Tutaj nie jest bezpiecznie, jedzenie się kończy, a tam gdzie idziemy są inni dobrzy ludzie i wszystkiego pod dostatkiem.
  - A możesz już chodzić? Nie boli? - Wskazała na mój bandaż, zatroskana.
  - Nie martw się o mnie. Ja jestem gotowy. - Odparłem spokojnie. - Jeśli chcesz coś zabrać ze sobą, to przynieś tutaj, połóż na stole. Spakujemy się i ruszamy. Nie ma na co czekać.
  - Dobrze. - Uśmiechnęła się i pobiegła do swojego pokoiku.
  Wróciła po kilkunastu minutach. Miała pod ręką małego, pluszowego misia, a w drugiej ściskała złoty łańcuszek.
  - Dostałam od mamy. - Wyjaśniła. - Zapniesz mi..?
  - Oczywiście. - Wziąłem od niej świecidełko i pomogłem założyć. Wisiorek miał kształt owalu. W środku pewnie znajdowały się zdjęcia, ale nie pytałem. Uznałem, że to jej sprawa.
  Zjedliśmy na śniadanie po batoniku musli. Powiedziałem małej, że tak będzie lepiej niż najeść się i nie mieć ochoty na marsz. Spakowaliśmy też sporo jedzenia do mojego plecaka.
  - Komu w drogę... - zacząłem, gdy staliśmy już przy drzwiach. Odsunąłem zasuwę i same się uchyliły.
  Na zewnątrz świeciło poranne słońce. Rzucało krwawy blask na rozkładające się zwłoki sąsiednich budynków. Bazylika straszyła jakieś sto metrów dalej.
  - No to chodźmy, prowadź Mateusz! - Krzyknęła, jakoś dziwnie rozradowana Alicja.
  - No to chodźmy. - Powtórzyłem za nią, z nieco mniejszą dozą optymizmu.
  Wciąż podpierałem się drągiem, który znalazłem tydzień wcześniej.
  W kieszeni ciążył Walther. Nie nosiłem go na wierzchu, żeby nie straszyć małej.
  Szliśmy w kierunku ronda mikołowskiego. A w każdym razie miejsca, w którym się ono znajdowało. Chciałem jeszcze zahaczyć o Leszczyny. Później iść na Czerwionkę, Knurów i dojść do Gliwic.
  Rybnik był na prawdę dymiącym cmentarzyskiem. Jakąś chorą wizją miasta. Inferno, którego nie sposób ogarnąć. Dotarliśmy na starą stację kolejową i wdrapaliśmy się schodami na górę. Stamtąd widzieliśmy idealnie całe miasto. Nierówne, ząbkowane kły zniszczonych zabudowań wrzynały się brutalnie w czerwone niebo, które zdawało się krwawić. Ronić krwiste łzy nad umierającym światem. Umierającą ludzkością. Zupełnie jak gdyby Absolut rozpłakał się zawiedziony poczynaniami własnego tworu, który niechybnie pozostał na kursie "autodestrukcja" i prawie osiągnął cel swojej eskapady.
  Ruszyliśmy torami. Szliśmy powoli, nasłuchując, czy ktoś nie idzie, czy nie nadjeżdża jakiś pociąg lub drezyna. Dotarliśmy do miejsca, w którym zaczynał się las. Kiedyś wspaniały i zielony, bujny i żywy, teraz straszył czarnymi pniami i szeroko rozcapierzonymi łapskami konarów, które zdawały się czekać na nieostrożnego przechodnia, aby go porwać i połamać w potężnym uścisku.
  - Nie podoba mi się to miejsce. - Powiedziała drżącym głosem Alicja.
  Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się, by dodać jej otuchy.
  - Daj rękę, przejdziemy to razem, dobrze? - Zapytałem łagodnie.
  Mała nie ociągając się złapała mnie za dłoń i znów byliśmy w marszu. Szliśmy jakąś godzinę. Powoli. Już z daleka widziałem stację kolejową. Jedyny, zadaszony peron z torami po obu stronach i kładkę dla pieszych ponad nimi.
  - Dalej pójdziemy lasem. - Stwierdziłem, gdy zobaczyłem stojącą przy peronie drezynę i jakiś duży, kanciasty wóz na uboczu.
  - Dlaczego? - Zapytała dziewczynka. - Ja nie chcę, boję się tam wchodzić...
  - Wiem Alu, ale musimy. - Naciskałem. - Bo tam - skinąłem w stronę stacji - mogą być źli ludzie, którzy zrobią nam krzywdę, jak nas zobaczą. Las to jedyna sensowna droga. - Wyjaśniłem i pokazałem jej którędy ma zejść z nasypu kolejowego.
  Niechętnie, ale posłusznie zbiegła po stromiźnie i dając susa nad wąskim strumykiem znalazła się na udeptanej ścieżce.
  Ja postąpiłem ostrożny krok w jej kierunku, ale żwir ustąpił pod naciskiem mojego buta i zjechałem na sam dół,w ostatniej chwili wybijając się do góry, by nie wlecieć w brudną wodę. Lądowanie nie należało do tych najprzyjemniejszych. W sumie byłoby znośne, gdyby tylko moja noga nie chciała być dziurawą.
  - Szto e to?! - Zawołał ktoś z drugiej strony.
  - Biegnij, mała! Biegnij! - Krzyknąłem do Alicji i rzuciłem się za nią do ucieczki. Zacisnąłem zęby, żeby nie krzyczeć ilekroć oparłem się na postrzelonej kończynie. Było lepiej niż przed tygodniem, ale to wciąż nie był stan, w którym spokojnie można byłoby biegać.
  Spojrzałem przez ramię. Z nasypu zbiegało dwóch z grubsza ciosanych typów we florach z AKMami w łapskach.
  Niech to kurwa szlag! - Pomyślałem, gdy usłyszałem dwa szczęknięcia przeładowywanych zamków.
  - Alicja na ziemię, już! - Wrzasnąłem, samemu też padając.
  Dziewczynka wleciała w krzaki dokładnie w momencie, gdy wszystko dookoła zostało rozorane serią rozwścieczonych pszczół kalibru 7,62 mm.
  Nagle mnie olśniło. Zdjąłem plecaki otwarłem.
  - Alu, jesteś gdzieś tutaj? - Zapytałem półgłosem.
  - No tutaj. - Odparła całkiem blisko mnie.
  - Biegniemy dalej w tę samą stronę, ale dopiero jak usłyszysz taki wielki huk, dobrze?
  - Mhm. Dobrze. Boję się.
  - Będzie dobrze, zobaczysz. - Zapewniałem i ją i siebie.
  Wyjąłem duże zielone "jabłko" i zapiąłem plecak. Włożyłem palec w żelazną obręcz i pociągnąłem. "Łyżka" wyskoczyła niemal natychmiast, a ja wyrzuciłem w kierunku żołnierzy to małe, obłe coś, jak gdyby nagle mnie poparzyło.
  - Bladź! - Ryknął jeden z Rosjan, a zaraz potem nastąpiła ogłuszająca eksplozja, którą na pewno słyszały wszystkie oddziały, grupy i samotnicy w promieniu kilku kilometrów.
  - Już! - Krzyknąłem podrywając się z ziemi i zarzucając plecak na ramię.
  Alicja biegła już przed siebie, co sił w nogach. Nagle uwierzyłem w  to, że mamy szansę.
  - Szybko, skręć w bok, nie biegnijmy ścieżką! - Nakazałem, gdy wpadło mi do głowy, że przecież ścieżki mogą być równie dobrze obstawione co tory i drogi.
  Gdzieś daleko, bardzo daleko usłyszałem echa wystrzałów, okrzyków i nawoływań. Trwały jakieś walki. Zacząłem się zastanawiać co zastanę, gdy wydostanę się z lasu.
  Piętnaście minut później zwolniliśmy, a ja dostałem odpowiedź na nurtujące mnie pytanie.
  Przez wyrwę w murze naszego pseudo-stadionu Piasta ujrzałem dwa ogromne czołgi i ciężarówkę. Na boisku zieleniło się od flor. Jakiś mężczyzna w płaszczu i ogromnym oliwkowym kapeluszu, który przypominał talerz, wykrzykiwał rozkazy. Tak pomyślałem. Rozkazy. Nie miałem pewności, bo nie znałem rosyjskiego, ale wiedziałem, że trzeba się stamtąd zmywać i to w podskokach.
  Minęliśmy pobliskie działki i pola i weszliśmy w "ucywilizowaną" część lasu, zwaną często parkiem.
  Żadnych ekscesów, dziecięcy plac zabaw jak stał wcześniej tak i wtedy. Nie podobał mi się jedynie fakt, że wszystko straciło swoją barwę. Huśtawki, ławki, widoczne w oddali bloki.
  Opuściliśmy w miarę bezpieczne leśne ostępy i ruszyliśmy przez niewielki parking. Było pusto, ani żywej duszy. Jedynie odległe odgłosy walki zakłócały wszechobecną ciszę. Nie było ptaków, psów, ani żadnych innych zwierząt. Nie tęskniłem za nimi. Wiedziałem, że to już nie te same ptaki, psy i inne zwierzęta.
  Leszczyny wyglądały całkiem znośnie. Ale nie mogłem powiedzieć, że nie oberwały. Na szczęście (jeśli można tam było mówić o szczęściu) użyto na nich broni zdecydowanie konwencjonalnej. Na ulicy zdarzały się leje po bombach, ale takich zwykłych, burzących. Z tego co zdążyłem zaobserwować jedynym na prawdę zniszczonym budynkiem była poczta. Sklepy straciły swoje wystawy, okna w wielu budynkach były popękane, podziurawione kulami bądź zupełnie powybijane. Samochody stały na swoich miejscach, wyglądając jak sito. Z rdzawych dziur wyzierała ciemność. Na ulicy znajdowała się cała masa połyskujących łusek, magazynki... ciała.
  Zasłoniłem oczy Alicji.
  - Nie patrz na to, mała... nie patrz. - Wycedziłem przez zęby, najłagodniej jak potrafiłem. Oczy zaczęły piec. Poczułem jak wzbiera we mnie fala smutku i wściekłości. Rozpoznałem kilka osób, co zabolało mnie w szczególności.
  Chciałem zobaczyć swój dom. Mieszkanie w bloku tuż przy głównej drodze. Powinienem był się opamiętać, bo to przecież cholernie nie roztropne w środku wojny trzymać się głównej drogi, ale wtedy czułem, że muszę. Nawet nie pomyślałem o biednej małej sierotce, która była moją przyjaciółką, wspólnie dzieliliśmy ten parszywy los. Byłem głupi.
  Przedostaliśmy się pod mój blok. Nie było to trudne, bo oznaczało przejście jedynie stu metrów. Wyjrzałem za róg jednego ze sklepów firmy Społem, który zwykliśmy na osiedlu nazywać "Kogucikiem" i nawet nie wiem dlaczego.
  Ulica była pusta aż po "horyzont". Ciągle tylko odległe echa wystrzałów i wybuchów ciążyły na sercu. Gdzieś tam, za blokami, w okolicach stacji kolejowej ginęli ludzie. Miałem niekrytą nadzieję, że najwięcej ginie tych skurwysynów spod czerwonej gwiazdy, niech ich krew jasna zaleje...
  Mój blok, jak to blok. Wielki, żółty i poradziecki, o ironio. Pewnie dlatego niewiele się z nim stało. Bo ruskie budowle mają to do siebie, że albo się same walą bez powodu, albo stoją niewzruszone jak mina Romana Giertycha.
  Ten akurat stał. Pobliski wybuch bomby rozerwał drewnianą balustradę mojego (i nie tylko mojego) balkonu i poznaczył styropianowe ocieplenie długimi rysami po szrapnelach. Można było wejść do środka przez balkonowe drzwi. Tak też zrobiliśmy.
  W środku zastałem wszystko w niemalże nienaruszonym stanie. Jedynie wisząca w moim pokoju półka spadła ze ściany, tak jak kilka obrazów. Książki wysypały się na podłogę, ale w sumie nic więcej. No tak, nie było szyb w oknach.
  - Co to za miejsce? - Szepnęła wystraszona Alicja.
  - To jest mój dom, kochana. - Odparłem czując jak serce podchodzi mi do gardła.
  Dziewczynka już o nic nie pytała. Doskonale wiedziała jak się muszę czuć.
  Na domiar złego poczułem jak strasznie mocno zaczyna mi pulsować rana postrzałowa. Spojrzałem na bandaż. Znów przesiąkał.
  - Muszę zmienić opatrunek. - Oświadczyłem.
  - Dobrze. Ja zostanę w pokoju obok. - Powiedziała Alicja i przechodząc przez drzwi podeszła do fotela i usiadła na nim.
  Wyjąłem z plecaka jej misia i podałem go jej.
  Ze swojego pokoju zabrałem jeszcze świeże ubrania: Czarne bojówki i ciemną, grafitową koszulkę. Skierowałem swoje kroki do kuchni, gdzie po raz kolejny zdjąłem brudne bandaże, przemyłem rany i założyłem świeży opatrunek. Tym razem na gołą skórę, a dopiero na to włożyłem nowe spodnie.
  Było jakoś dziwnie cicho. Nie słyszałem nawet bawiącej się w pokoju obok Alicji. Zmartwiłem się tym faktem i wstając z krzesła udałem się w kierunku drzwi.
  Zza framugi, jak znikąd, jak diabelski ogar z zaświatów, zmaterializował się rosyjski żołnierz, a potem dostałem dosyć brutalnego buziaka od kolby jego AK-47. Nie bolało. Po prostu zdążyłem jeszcze usłyszeć chrzęst i świat nagle zniknął.
  Gdy wróciła świadomość leżałem w przedpokoju. Czułem jak wielki skrzep, jakim była moja twarz pęka pod wpływem grymasu bólu. Ciepła, lepka krew spływała na podłogę.
  - Jezu, jak boli... - Jęknąłem. To nie był ból, chłopie... to jest ból! - Oznajmił mi złamany nos, a ja o mało nie zemdlałem znowu.
  Powoli odepchnąłem się rękami od podłoża i oparłem ciężko o dębową szafę. Kręciło mi się w głowie. Myślałem, że zaraz zwymiotuję.
  - Co się..? - Mruknąłem niewyraźnie, jak pijany. - Alicja! - Nagle uderzyła mnie myśl, wspomnienie o żołnierzu, dziewczynce w pokoju obok, na rany Chrystusa!
  Potykając się o próg wbiegłem do salonu. Natychmiast upadłem na kolana. Pobladłem, czułem jak z twarzy odpływa mi krew, jak się duszę. Jak coś we mnie umiera.
  Stół leżał wywrócony pod oknem, duże doniczkowe kwiaty zostały połamane przez jego ciężar. Jeden z foteli leżał na boku, drugi był lekko odsunięty do tyłu. Pomiędzy fotelami znajdowało się małe, poskręcane, blade coś. Ciałko. Nagie ciałko, na które ktoś niedbale rzucił potarganą zieloną sukienkę. Tuż przy mnie leżał jeden bucik jedenastolatki, drugi miała jeszcze na nodze. We włosach tkwiła rozpleciona czerwona kokardka. Nóżki miała rozwarte szeroko, przykryte delikatną, zieloną tkaniną. Jej wielkie oczy poszarzały, stały się puste, nieobecne. Te piękne niebieskie oczy zupełnie straciły wyraz, iskierkę życia. Po bladych usteczkach i policzku spływała karmazynowa struga, a na łabędziej szyi widniały ślady wielkich żołnierskich łap.
  - Nie... - jęknąłem. - Nie! Nie! Nieee! - Zaryczałem zbliżając się do zwłok jedynej istoty, która w swej niewinności podtrzymywała mnie na duchu. Która sprawiała, że miałem po co żyć. Że miałem kogo chronić. I zawiodłem.
  Wybuchnąłem histerycznym płaczem. Ująłem jej ciało w ramiona i zaniosłem się nieludzkim wręcz wyciem. Jak potwór. Potwór, który właśnie się we mnie budził. Potwór, którym miałem się stać...


"Ludzie, którzy używają więcej niż trzech wykrzykników, lub trzech pytajników, to osoby z zaburzeniami osobowości" - Terry Pratchett

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
https://www.verona.info.pl/ weekend w spa Ciechocinek żarówka 100W wrocław