Karczma Ankh-Morpork

Witaj strudzony wędrowcze

Ogłoszenie

Proszę wszystkich użytkowników o przedstawienie się w temacie powitalnym. Pozdrawiam, Admin

#1 2008-10-08 16:16:59

Shayn

Lekarz

Skąd: Zaświaty
Zarejestrowany: 2008-10-08
Posty: 82
Punktów :   
Imię z Neuro: Gregory

Czarna Róża [opowiadanie\powieść]

'Czarna Róża' Rozdział 1. "Komplikacje"

  Scynth, szybciej niż zwykle, przemierzał uliczki Kanthony. Jego długie nogi robiły zdecydowane śpieszne kroki dzięki czemu, niedługo później był już na miejscu.
  Rozejrzał się uważnie i stwierdził, że domu, w którym ma znajdować się cel jego kontraktu, zupełnie nikt nie pilnuje.
  "No i dobrze" - pomyślał i podszedł do drzwi.
  Zamek nie był zbyt skomplikowany więc szybko się poddał i drzwi stanęły otworem przed mężczyzną.
  Scynth wśliznął się do środka. Wnętrze budynku skąpane było w zupełnym mroku, pomijając kilka plam bladego, żółtego światła wokół świec ustawionych na meblach. Drewniana podłoga była mocno zakurzona, co wskazywało na niechlujstwo właściciela domu.
  Zabójca zaklął pod nosem - przez kurz na podłodze zostawiał ślady co mogło później utrudnić ucieczkę, a w jego fachu nie można sobie pozwolić na błędy przy pracy...
  W domu było dosyć ciepło więc Scynth zdjął kaptur i ruszył cichcem rozejrzeć się po posesji w poszukiwaniu właściciela.
  Minął kilka pokoi, jednak nie znalazł nic interesującego. W jednym z pomieszczeń znajdowało się kilka regałów pełnych zakurzonych tomów. W innym zaś, które najwyraźniej służyło za jadalnię, stał długi stół, przy którym ustawiono kilka krzeseł. Po podłodze poniewierały się resztki jedzenia, a wszechobecną ciszę przerywały rytmiczne odgłosy marszu małych nóżek, ogromnej armii insektów.
  "Co za niewdzięczna robota, że przywleka mnie w takie miejsca..." - pomyślał rozgoryczony, ale wzruszył ramionami i ruszył w dalszy rekonesans.
  Po pewnym czasie stwierdził, że najwyższy czas udać się na piętro, gdyż na dole nie ma czego szukać.
  Bez trudu odnalazł schody i już w chwilę później był na górze.
  Przed oczyma miał długi korytarz z dwoma parami drzwi po każdej stronie. Podszedł do pierwszych po prawej i przyłożył do nich ucho. Nasłuchiwał.
  "Chyba mam szczęście" - ucieszył się na dźwięk rytmicznego chrapania.
  Przekręcił gałkę w drzwiach, a te natychmiast ustąpiły. Z wnętrza izdebki buchnęło ciepłem, a w powietrzu pojawił się ostry,  drażniący zapach potu i stęchlizny.
  Z trudem powstrzymując się od nadchodzących torsji, Scynth zasłonił twarz czarną chustą.
  Wszedł do pokoju i stanął przy łóżku. Na sienniku leżał mężczyzna, co najmniej, nienaturalnych rozmiarów...
  "Obrzydlistwo" - Scynth skrzywił się na jego widok - "Dlaczego nie mogę zabijać arystokratów?" - poskarżył się w duchu.
  Dłużej już się nie zastanawiał. Wyjął z cholewy prawego buta długi, wąski sztylet i uniósł go nad twarz mężczyzny.
  Szybki ruch i mężczyzna już nie żył. Siennik i płaszcz Scyntha oblepiły się gęstą, lepką mazią.
  - Aleś nabrudził chłopie... - mruknął i zdjął płaszcz rzucając go na martwe ciało.

  Jeszcze tej samej nocy Scynth opuścił mury Kanthony. Nierozważnym byłoby pozostać w mieście po wykonaniu swojej roboty...
  Do rana przebył około czterech mil od miasta i postanowił się zatrzymać w pobliskim zagajniku.
  Wokół panował przyjemny półmrok, a w powietrzu unosił się silny zapach ziół i mchu. Między drzewami znajdowało się małe jeziorko. Przez korony drzew przebijały się z rzadka pojedyncze promienie słońca tworząc wokół zielonkawą mgiełkę...
  Całe to miejsce miało w sobie coś magicznego... Ledwie Scynth zdążył przysiąść pod sosną już powieki zaczęły mu ciążyć. Niedługo potem zasnął...


  Scynth znajdował się w Kiyvs - mieście położonym najbardziej na południe z wszystkich Cesarskich osiedli. Jego celem miał być tamtejszy Kapitan Legionu - Darius Ikarus.
  Mężczyzna jak co dzień rano udał się do siłowni w piwnicach tamtejszego fortu.
  Darius był rosłym wojem, który stoczył nie jedną bitwę co potwierdzały liczne blizny na jego ciele. Uwagę Scyntha, który zdążył już dostać się do fortu i ukryć wśród mroków w kącie sali treningowej, przykuła wielka pręga na umięśnionych plecach Kapitana.
  Zaszedł ofiarę od tyłu, wiedząc, że to jej ostatnie chwile życia. Przez chwilkę nawet uśmiechnął się do siebie, dumny, że wszystko poszło tak gładko...
  W pokoju było cicho, jedyny dźwięk jaki dało się uchwycić to miarowy oddech Legionisty, głuche uderzenia pięści o słomianego manekina i świst...
  Długa, czarna jak noc strzała z wąskim ząbkowanym grotem i bajecznie pięknymi, białymi lotkami ugodziła w plecy Dariusa przebijając jego serce na wylot.
  Mężczyzna zdążył tylko z charkotem wypuścić powietrze z ust i upadł bezwładnie, jak worek pełen trocin, na podłogę.
  Scynth jednym susem wskoczył w bezpieczne - w jego mniemaniu - połacie cienia.
  Rozejrzał się nerwowo po pomieszczeniu ale nikogo nie zauważył. Na czoło wystąpiły mu krople potu, które spłynęły po skroni pozostawiając słone ślady.
  W końcu stwierdził, że czas się wynosić...
  Pędem rzucił się ku wyjściu jednak nie zdążył dotrzeć do drzwi. Poczuł silne uderzenie w plecy, zachwiał się i upadł amortyzując rękami zderzenie z twardym gruntem.
  Leżał przez chwilkę oszołomiony czekając na najgorsze, które jednak nie nastąpiło...
  Zebrał siły i odwrócił się. Nad Scynthem stała smukła, wysoka postać w krytej zbroi podobnej do jego własnej. W ręce dzierżyła krótki łuk. U pasa zwisał krótki miecz z bogato zdobioną rękojeścią, a zza ramion sterczały promienie zwieńczone pięknymi gęsimi piórami.
  - Och jakże mi przykro, że przeszkodziłam - odezwał się miękki kobiecy głos. - Ale w grę wchodzą duże pieniądze, a ja jestem w nagłej potrzebie, więc chyba rozumiesz moją sytuację... - Złapała delikatnie za rękojeść i powoli wysunęła z pochwy lśniące ostrze z wygrawerowaną różą tuż przy jelcu.
  - Zrobię wszystko byle tylko nie bolało... - Scynth nie widział całej twarzy, tylko usta, które - pomimo sytuacji w jakiej się oboje znaleźli - uśmiechały się... życzliwie.
  Uniosła miecz i z całą siłą pchnęła nim w gardło leżącego zabójcy.


  Scynth z wrzaskiem otworzył oczy chwytając ręką za szyję, która jednak nie była rozpłatana, jak myślał... Rozejrzał się wokoło. Słońce było w połowie drogi pomiędzy zenitem, a horyzontem; południe musiało minąć już dosyć dawno.
  "Ty cholerny idioto!" - sklął się w duchu. "Jak mogłem zasnąć?!"
  Poderwał się z ziemi i strzepnął szybko sosnowe igły, które przylgnęły do jego krytej zbroi. Kilkoma susami skoczył w krzaki, gdy usłyszał odgłos końskich kopyt stukających o trakt pomiędzy Kanthoną, a Luenn - małym portowym miasteczkiem na północnym wschodzie prowincji.
  Omiótł wzrokiem całą drogę, ale dopiero po jakimś czasie zauważył dwóch jeźdźców na rosłych kasztanach, którzy jechali z wolna rozmawiając ze sobą.
  - Wiesz? Czasem się zastanawiam, czy nie odejść z tego cholernego Legionu... - westchnął ciężko jeden z mężczyzn. Cały zakuty był w ciężką żelazną zbroję, która szczękała z każdym krokiem konia. Nie miał hełmu, w przeciwieństwie do towarzysza, więc Scynth postanowił zapamiętać sobie jego rysy... Na wszelki wypadek.
  Czarne jak węgiel włosy, ostrzyżone niedbale i przewiązane bandanką, opadały na wysokie czoło. Haczykowaty nos niemal stykał się z górną wargą wąskich ust. Całą, szeroką, szczękę pokrywał kilkudniowy, ciemny zarost.
  - Tak... Każą całymi dniami ganiać za bandytami, a płacą jak za pilnowanie magazynu! - Poskarżył się drugi przyznając rację koledze. - I jeszcze ten cholerny gorąc! - Wykrzyczał ostatnie słowa tak jakby miał go usłyszeć sam cesarz, bezpieczny w swojej cytadeli daleko w centrum kraju, w mieście Ingaryas.
  Scynth przysunął się nieco bliżej, aby lepiej słyszeć o czym mówią Legioniści.
  - Właśnie! - Przypomniał sobie coś czarno-włosy żołnierz. - Słyszałeś, że w Kiyvs dochodzi ostatnio do wielu dziwnych zabójstw? - Zapytał.
  - Nie Worcie, mów - zaciekawił się tamten.
  Scynth wciąż pamiętając swój okropny sen wsłuchał się w relację jeźdźca, nerwowo przebierając palcami po szyi, jakby nadal niedowierzając szukał rany.
  - Widzisz, jakiś miesiąc temu - zaczął Worth - znaleziono pewnego handlarza solą, Cubricka - jeśli dobrze pamiętam - z poderżniętym gardłem, wiszącego za nogi na żyrandolu w domu. Ktoś upuścił mu całą krew, jednak nie znaleziono nawet kropli na podłodze. - Rzekł Legionista i poprawił się w siodle szczękając zbroją.
- Wokół jego ciała znaleziono, usypane w krąg, płatki czarnej róży.
  Na dźwięk dwóch ostatnich słów Scynth wzdrygnął się wspominając grawerę na mieczu swej zabójczyni ze snu.
  - I co złapali zabójcę? - Dopytywał się drugi żołnierz, ale Worth uciszył go machnięciem swej wielkiej opancerzonej dłoni.
  Oba konie spojrzały w stronę zagajnika gdy mijali przyczajonego w krzakach Scyntha.
  - Chodź Girusie, napoimy konie - zaproponował Worth i skręcił w stronę małej ścieżki prowadzącej do jeziorka. Stukot końskich kopyt ucichł, gdy weszli w trawę.
  - Straż Miejska dwoiła się i troiła - podjął opowieść raz jeszcze - by znaleźć jakiś trop, który pomógłby ująć sprawcę, ale nic nie znaleźli...
  Doszli do jeziorka. Konie od razu pochyliły się by napić się kryształowo-czystej wody, a Worth kontynuował:
- Nie minął nawet tydzień gdy znaleziono ciało Gortha...
  - Tego sukinsyna ze straży, który zastraszał ludzi i ściągał haracz z biednych sklepikarzy? - Choć na ogół śmierć nie była czymś zabawnym to jednak Girus zaśmiał się głośno.
  Worth też wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu i potwierdził - Taa, dokładnie ten. Wiesz jak zginął? - Zapytał lecz towarzysz pokiwał przecząco głową więc żołnierz natychmiast pośpieszył mu z odpowiedzią - Znaleziono go w garnizonie straży z jego własnym mieczem w ustach... Był tam mój kuzyn Ivor, który stwierdził, że o ile widok ostrza wystającego z tyłu głowy tego bydlaka, był zaskakujący, o tyle ulżyło wszystkim mieszkańcom miasta jak i samym strażnikom.
  - Nie dziwię się - mruknął Girus i zdjął hełm. Miał krótkie blond włosy i dosyć toporną twarz. Typowy żołnierz Legionu.
  - Dokładnie. - Przyznał Worth.
  Scynth przysunął się bliżej i wdepnął w kilka suchych gałęzi łamiąc je z trzaskiem. Żołnierze szybko zwrócili się w jego stronę, a Girus zdążył nawet dobyć miecza, ale na szczęście, z pobliskich krzaków wybiegł jeleń, więc uspokoił się szybko i schował broń.
  Zabójca po raz kolejny sklął się w duchu za swoją nieuwagę i w napięciu czekał co się teraz stanie, jednak żołnierze od razu wrócili do rozmowy.
  - Jak myślisz co znaleźli wokół martwego ciała Gortha?
  - Płatki róży? Czarnej róży? - zapytał po chwili namysłu Girus.
  - Acha, i list. - Rzekł Worth.
  - List? - Zdziwił się blondyn i pogładził metalową rękawicą swe jasne włosy.
  - Tak. Ktoś napisał w nim, że "śmierć zstępuje na tych, co na nią zasłużyli i na tych, co próbowali ją powstrzymać..."
  Girus udał, że przeszedł go dreszcz i rzekł: - Przestań, bo aż mi się zimno robi. - Później uśmiechnął się do drugiego i obaj zaśmiali się w głos...


  Obaj Legioniści napoili konie i niedługo potem wrócili na trakt. Dał się znów słyszeć miarowy stukot kopyt i szczęk masywnych zbrój.
  Scynth opuścił bezpieczne schronienie i postanowił samemu udać się w swoją stronę. Spojrzał w słońce, które znajdowało się coraz bliżej horyzontu i nagle zaburczało mu w brzuchu... Skrzywił się na ten dźwięk, miał jeszcze daleką drogę przed sobą, a jeśli jego jedyne bóstwo w jakie wierzy - Fortuna, właśnie się od niego odwróciło, oznacza to, że czeka go głodówka...
  Nadszedł wieczór. Pierwsze gwiazdy pojawiły się na ciemniejącym, purpurowym niebie. Po słońcu pozostał już jedynie nikły blask powyżej linii widnokręgu. Od północy nadchodziły gęste chmury, niosące mrok nad krainę Ankhar.
  Pod osłoną nocy, gdy przyjemny chłód sprawiał iż wędrówka stała się lżejsza, Scynth zrobił kilka dodatkowych mil. Zadowolony ujrzał przed sobą gospodę.
  Był to spory budynek na środku polany. Prowadziła do niego ziemista droga, która najpewniej łączyła się, z którymś traktem gdzieś dalej. Obok stała stodoła, z której dochodziły odgłosy rżenia koni i przerzucania siana. Nad drzwiami gospody wisiał szyld, na którym napisano: "Pod Ogarem". Pod napisem znajdował się nieudolny rysunek, ciemno-zielonego psa w trakcie biegu.
  Zabójca chwycił z obawą swoją sakiewkę, ale gdy dobrze zważył ją w dłoniach, z ulgą na twarzy, ruszył ku drzwiom tawerny.
  Wnętrze było niezwykle jasne. Na każdym stole stała zapalona świeca, na ścianach wisiały płonące pochodnie, a s tyłu sali przyjaźnie trzaskał kominek. Od samego widoku, robiło się lżej na sercu.
  Przy większości stołów siedzieli już jacyś bywalcy. Pili, śmiali się, opowiadali różne historie: z łowów, wojen, czy nawet zwyczajnych dni na farmie. Co poniektórzy siedzieli w kole wokół grajków przygrywających pocieszne pieśni, inni zaś słuchali uważnie cudownych bajań starego barda w innym kącie sali.
  Scynth wyminął wszystkich, udał się w stronę szynkwasu i przysiadł na zydlu przy blacie. Do mężczyzny podeszła młoda barmanka.
  Blondynka z pięknymi falującymi lokami i błyszczącymi, zielonymi oczami, które spoglądały na wszystkich z życzliwością.
  - Co podać? - Zapytała uśmiechając się figlarnie.
  Scynth również uśmiechnął się do niej i rzekł powoli:
  - Coś do jedzenia i spory dzban miodu...
  - Ciężka podróż? - Zapytała dziewczyna przyglądając się przybyszowi.
  Scynth przytaknął, a barmanka wyszła na chwilę do kuchni. Wracając niosła duży dzban, pełen złocistego trunku. Postawiła go przed mężczyzną i wyjęła spod lady cynowy puchar.
  - Zaraz będzie jedzenie. - Oznajmiła i usiadła na szynkwasie naprzeciw nieznajomego. - Chyba się jeszcze nie znamy, jestem Adelle. - Uśmiechnęła się szeroko ujawniając równe, bielutkie ząbki, godne księżniczki.
  - Mnie zwą Scynth... - odparł mężczyzna wstając i ujmując delikatną dłoń dziewczyny, musnął ją ustami i ukłonił się szarmancko.
  Zdawało się, że zawstydził młodą barmankę, ale ta natychmiast opanowała się i skinęła głową.
  Z kuchni wydobywały się bajeczne zapachy. Niedługo później ktoś zawołał: "Adelle!" i dziewczyna pośpieszyła do przylegającego pomieszczenia.
  Nim Scynth ujrzał ją z powrotem w drzwiach pojawiła się całkiem spora taca, a na niej półmisek z pieczystym i jarzyną, miska pełna gulaszu i spory kawałek chleba.
  Od samego widoku zabójca zaczął czuć ssący głód... Wykorzystał wszelkie zasoby siły woli, by nie rzucić się na jadło, jak wygłodniały wilk na owcę i odebrał tacę od barmanki. Podziękował i postawił ją sobie na blacie.
  Adelle usiadła tak jak wcześniej.
  - Pierwszy raz w "Ogarze"? - zapytała zagarniając kosmyk złocistych włosów z czoła.
  Scynth przełknął kęs chleba i skinął głową.
  - Tak, nigdy nie miałem okazji tu zajrzeć... W gruncie rzeczy pierwszy raz przygnało mnie na te ziemie. - Oświadczył i nalał sobie miodu. Spojrzał w szmaragdowe oczy Adelle i zapytał:
  - A co taka piękna dziewczyna jak ty, robi w takim miejscu?
  Barmanka zaśmiała się cichutko.
  - To oberża mojego ojca... Zawsze chciałam tutaj pracować. - Spoważniała nieco, jednak nie przestała się uśmiechać. - Tu jest moje miejsce... A poza tym to jak wyglądam nie robi ze mnie księżniczki... - wzruszyła ramionami i spojrzała wymownie w sufit.
  Drzwi otworzyły się z jękiem. Na zewnątrz zaczął padać deszcz. Do wnętrza wśliznęły się dwie opancerzone postaci.
  Jak to zwykle w takich oberżach bywa nikt nie zauważył nawet przybyszów. Wszyscy zajęci byli rozmowami i pilnowaniem, by w ich kuflach przypadkiem nie pojawiło się dno. Słowem - istna wrzawa, nie można było nawet porządnie zebrać myśli, a pijacy śpiewali, kłócili się i śmiali w głos.
  - CISZA !!! - ryknął rosły żołnierz.
  Gdyby nie miał zbroi i miał więcej włosów na ciele, można by było wziąć go za niedźwiedzia... Miał toporną twarz, szeroką szczękę i ostro zarysowane kości policzkowe.
  Nie miał na dłoniach rękawic.
  "Pewnie takich wielkich nie robią" - zaśmiał się w duchu Scynth.
  Cały motłoch uspokoił się i wszyscy patrzeli teraz na dwóch oficerów Legionu, stojących w drzwiach i przeczesujących wzrokiem zebranych bywalców.
  Drugi z żołnierzy odgarnął ciemne włosy z twarzy i Scynth natychmiast rozpoznał w nim Wortha, Legionistę, którego widział dzień wcześniej w zagajniku.
  - Ludzie, to bardzo ważne - rzekł Worth. - Mamy informacje, że w tej oberży znajduje się poszukiwany zabójca...
  Scynth wzdrygnął się na te słowa, ale natychmiast się opanował i chłodno przyglądał strażnikom.
  - Ja nazywam się Volgun z Fortu Luenn, a to jest oficer Worth, z Fortu Omera. Morderca jest mężczyzną średniego wzrostu, o krótkich, ciemnych włosach. - wielkolud począł opisywać poszukiwanego - Mawiają, że jest szybki i niebezpieczny... - Rozejrzał się po przerażonych twarzach i szybko dodał - Proszę się nie przejmować... A teraz my z kolegą - wskazał palcem Wortha, który zeskrobywał coś z rękojeści swojego miecza - dokonamy rutynowej kontroli, proszę siedzieć na swoich miejscach i...
  Jeden z siedzących bliżej żołnierzy mężczyzn poderwał się i trzymając w dłoni nóż myśliwski - Nie dam się złapać! - rzucił się na Volguna i pchnął go dwa razy w bok, gdzie Legionista nie miał pancerza.
  Volgun tylko wykrzywił usta w grymasie nienawiści, jedną rękę zacisnął na krwawiących ranach, a drugą chwycił za głowę przestępcy i rąbnął nią kilka razy o framugę drzwi, pozostawiając na niej czerwone plamy, z każdym uderzeniem większe...
  Po, którymś kolejnym uderzeniu, głowa mężczyzny odskoczyła gwałtownie do tyłu i bezwładne ciało opadło z głuchym trzaskiem na podłogę.
  - Dobra Worth... załaduj go na wóz, ja nie jestem w stanie... - Warknął wściekły Legionista i bez słowa wychodząc z karczmy, kopnął jeszcze nieprzytomnego zabójcę...
  Worth zasalutował właścicielowi oberży, który pojawił się w drzwiach kuchni i przyglądał całemu zdarzeniu.
  - Przepraszamy za zakłócenie spokoju... - rzekł zrezygnowany i spętał leżącemu ręce i nogi, po czym zarzucił go sobie na plecy i wyszedł z nim na zewnątrz.
  Scynth wyraźnie odetchnął, co zauważyła Adelle.
  W całej karczmie na nowo rozkręciła się ta sama atmosfera co przed wizytą oficerów Legionu, tyle, że bywalców było o jednego mniej...
  - Zmartwiłeś się? - Zapytała dziewczyna i obchodząc szynkwas usiadła na zydlu obok nowego znajomego.
  Mężczyzna po0ciągnął zdrowy łyk z pucharka i odetchnął raz jeszcze.
  - A ciebie nie zmartwiło, że gdzieś w pobliżu, wśród znajomych, krył się zabójca? - Odpowiedział pytaniem na pytanie i wzruszył ramionami.
  Adelle pokiwała głową.
  - A mnie się wydaje, że kiedy ujawnił się zabójca i rzucił na żołnierza, nie mrugnąłeś nawet okiem, natomiast gdy przedtem ujrzałeś zbroje Legiony, prawie podskoczyłeś na siedzeniu, hm? - Dociekała dziewczyna.
  Scynthowi zrobiło się gorąco... "Co powiedzieć?" - myślał gorączkowo, a zniecierpliwiona rozmówczyni uniosła brew w geście oczekiwania na odpowiedź...
  - Słuchaj... - starała się przypomnieć imię mężczyzny - ...Scynth, mnie możesz zaufać. - Uśmiechnęła się serdecznie i położyła mu rękę na ramieniu w przyjaznym geście.
  "Obyś właśnie nie podpisał na siebie wyroku, chłopie..." - pomyślał Scynth i przysunął się bliżej dziewczyny.
  - To dosyć skomplikowane... - zaczął.
  - Więc nie owijaj w bawełnę tylko mów jak jest, ja jestem prostą dziewczyną, więc bez kręcenia... - upomniała go Adelle.
  Scynth zdziwił się sam sobie czując, że na prawdę może zaufać tej ślicznej, blond-panience, którą widzi pierwszy raz w życiu...
  Najprościej jak tylko potrafił wyjaśnił dziewczynie, która słuchała z zapałem, że aż jej się uszy czerwieniły, czym się para od kilku lat i jak do tego podchodzi... Tłumaczył bardzo dokładnie, umyślnie pomijając takie słowa jak "morderstwo" czy "zabójca".
  Ostatecznie, czekając kiedy dziewczyna pobiegnie do ojca, by ten powiadomił straże, mógł co najwyżej wpatrywać się w te dwa błyszczące szmaragdy, które od dłuższego czasu wpatrywały się w niego jak w największą świętość, a nie z odrazą, jak błędnie przewidywał.
  - A ten, którego wynieśli... - odezwała się nagle. - Znałeś go?
  Scynth niechętnie skinął głową.
  - Nazywa się Alrick... Był dobrym człowiekiem... - westchnął nostalgicznie i odchylił głowę do tyłu. - Był, dopóki do jego domu nie wpadli pijani żołnierze cesarza... - skrzywił się wspominając bolesną historię. - Ale to nie jest opowieść, którą mogę ci tak po prostu powiedzieć... - stwierdził stanowczo.
  - Ale... - rzekła Adelle, lecz Scynth uciszył ją tylko machnięciem ręki.
  - Nie, moja droga. - Skwitował. - To na prawdę nie jest historia przeznaczona dla młodej dziewczyny...
  Dziewczyna tylko przytaknęła, na znak, że rozumie i nalała jeszcze trochę miodu do pucharka Scyntha. Nie potrzebowała zbyt wiele czasu by namówić go by pozostał na noc w oberży.
  Z resztą, mężczyzna był już strasznie zmęczony ostatnimi wydarzeniami, wędrówką i wszelkim związanym z tym stresem.

  Adelle zaprowadziła Scyntha na górę, wskazując mu pokój i wręczając doń klucz. Zabójca nie zastanawiał się długo i życząc barmance dobrej nocy, wszedł do wynajętej izby.
  Był to przestronny pokój. Obok drzwi stała sporych rozmiarów, dębowa komoda, na niej stała wielka cynowa misa i dzban pełen ciepłej wody. Nad komodą wisiało małe lustro z polerowanego srebra.
  Scynth podszedł do komody i nalał wody do misy. Przemył twarz i pozwolił by krople ściekały mu po nosie i brodzie, później spojrzał w lustro.
  Ujrzał twarz zmęczonego człowieka, wymizerowanego i wyglądającego starzej niż jest w rzeczywistości. Nie tego samego człowieka, który miesiąc wcześniej wyruszył z Omery, teraz widział człowieka o dzikiej twarzy, którego ściga każdy cień, któremu coś grozi na każdym kroku, który nie może sobie pozwolić, by popełnić teraz jakikolwiek błąd...
  Pukanie do drzwi odgoniło go od tych myśli. W progu stała Adelle, trzymała na rękach świeże, czyste ubrania.
  - Pomyślałam, że miło by było widzieć się w schludniejszym stroju miły panie. - Uśmiechnęła się dziecinnie i ukłoniła niziutko.
  Scynth odebrał naręcze ubrań i podziękował.
  - Jak ja ci się odwdzięczę? - Zapytał uśmiechając się szeroko.
  - Nie musisz... - odparła stanowczo dziewczyna i pocałowała go w policzek. Mężczyzna spojrzał głęboko w jej szmaragdowe oczy i poczuł jak ściska mu serce.
  - A teraz wyśpij się porządnie... źle wyglądasz. - Rzekła Adelle i powoli wyszła z pokoju.
  - Dobranoc... - Mruknął bardziej do siebie niż do niej.


"Ludzie, którzy używają więcej niż trzech wykrzykników, lub trzech pytajników, to osoby z zaburzeniami osobowości" - Terry Pratchett

Offline

 

#2 2008-10-08 16:18:05

Shayn

Lekarz

Skąd: Zaświaty
Zarejestrowany: 2008-10-08
Posty: 82
Punktów :   
Imię z Neuro: Gregory

Re: Czarna Róża [opowiadanie\powieść]

'Czarna Róża' Rozdział 2. "Już za późno"

  Ledwie położył się na świeżo pościelonym łóżku, już zasnął. Niestety nie dane mu było należycie wypocząć.
  Za mglistą zasłoną snu, Scynth po raz kolejny ujrzał, jak ginie w Forcie Kiyvs.
  Nieznajoma dobyła pięknej klingi i uniosła ją nad głowę.
  - Zrobię wszystko byleby nie bolało... - szepnęła.
  Ostrze miecza opadło ciężko na gardło zabójcy.

  Scynth natychmiast usiadł w łóżku, cały zlany potem. Jego dłoń mimowolnie powędrowała do szyi.
  Pierwsze co zauważył to przejmujący chłód w całym pokoju. Każdy oddech sprawiał, iż z jego ust wydobywały się obłoczki pary. Natychmiast się opanował. Spojrzał w stronę fotela w kącie. Choć było zupełnie ciemno, to jednak widział go doskonale. Fotel i osobę, która na nim siedziała.
  - Nie sypiasz ostatnio zbyt spokojnie... - odezwał się sykliwy głos. - To nie dobrze... Powinieneś porządnie wypoczywać, bo zmęczenie prowadzi do błędów. - Zauważył.
  - Marcus, ty cholerny draniu! - Odparł z uśmiechem na twarzy Scynth. - Nie uczyli cię w domu, że się puka nim wchodzisz? - Zaśmiał się.
  - Miałem nadzieję, że aż tak szybko nie poznasz, że to ja. - Marcus też wykrzywił usta w czymś co pewnie miało być uśmiechem.
  - Ty stary pryku, zaczynasz się zapominać... - Scynth zwlekł się z łóżka i wsunął spodnie, które leżały na krześle.
  - Czyżby? - Zainteresował się tamten.
  - Mówisz tak, jakbyś brał mnie za człowieka. - Rzucił bez ceregieli zabójca.
  Marcus wstał i podszedł do starego przyjaciela. Natychmiast uścisnęli się ciepło, o ile można tak powiedzieć, gdyż temperatura ciała Marcusa, nie należała do najwyższych.
  Scynth podszedł do małego stołu i zapalił na nim świecę. Z początku nikły płomień zaczął powoli rosnąć, aż rozświetlił całą izbę migotliwą, pomarańczową poświatą.
  Marcus był wysokim mężczyzną, ubrany w długi, czarny płaszcz, przypominał podłużny cień. Jego twarz była blada, bardzo blada, tak samo jak jego dłonie. Oczy wydawały się być puste, martwe i to wcale nie było bezpodstawne spostrzeżenie.
  Gdy tylko promień światła padł na bladą twarz w uśmiechu Marcusa dało się dostrzec dwa bielutkie kły wystające nieco spod górnej wargi.
  - Siadaj stary, gadaj co tam słychać - Scynth podsunął mu krzesło, sam zaś przysiadł na drugim.
  - Nie wiele tego, co prawda, ale za to więcej mam ci do powiedzenia w kwestiach innej natury.
  Scynth uniósł jedną brew w pytającym geście więc Marcus podjął się odpowiedzi na nieme pytanie.
  - Na początek chciałem ci wręczyć spłatę kontraktu, który wypełniłeś. - Rzucił mu brzęczący mieszek na stół.
  Zabójca nawet nań nie spojrzał, zamiast tego zaśmiał się tylko i rzekł:
  - Wiadomości rozchodzą się wśród dzieci nocy, szybciej niż krew wsiąka w piach.
  - Winieneś już dawno przywyknąć - stwierdził tamten i spoważniał. - Muszę cię też poinformować, iż przynoszę ci nowy kontrakt. I tym razem, nie martw się, nie będziesz zabijał żadnych obleśnych obwiesi. Wręcz przeciwnie. Twoim celem ma być pewien właściciel ziemski. Zwą go Rengar.
  - Zamieniam się w słuch... to brzmi lepiej niż brzęczące złoto - zatarł ręce i odchylił się w krześle, które zaskrzypiało w proteście.
  - Więc... Rengar mieszka na południe od Kiyvs, jakieś trzy mile od miasta zaczynają się jego ziemie. - Rzekł Marcus zacierając dłonie. - Jeszcze kilka mil dalej znajduje się jego dom.
  - Dom? - Wtrącił Scynth.
  - No dobrze, może raczej "mały pałacyk". - Poprawił się mężczyzna. - Pałacyk jest dobrze strzeżony, ale ten kontrakt daje ci wolną rękę, więc możesz sobie pozwolić, na to, by w tamtej okolicy na dłuższy czas zapanowała grobowa cisza. - Marcus zaśmiał się upiornie po raz kolejny ukazując kły.
  Scynth także uśmiechnął się i podrapał po karku.
  - Ile? - Zapytał po dłuższej przerwie i spojrzał na przyjaciela.
  - Tysiąc koron, za Rengara, znaczy się. - Poprawił kaptur i usiadł prościej, tak, że na jego twarzy zaległ znów cień. - Nasz drogi zleceniodawca ma też pewne porachunki z prywatnym gorylem Rengara. Nie wnikałem w szczegóły, ale mówił coś o tym, że dobrze dopłaci, więc jakby ci się chciało... - Spojrzał wymownie na zaciekawionego rozmówcę.
  - Rozumiem. - Przytaknął. - Ale musiałbym jechać po sprzęt. - Skrzywił się, bo najbliższe sanktuarium skrytobójców znajdowało się o kilka dni na zachód od miejsca gdzie się znajdował.
  - Wszystko przywiozłem. - Odparł Marcus. - Mam dla ciebie krytą zbroję, twój miecz i konia.
  - Zawsze pamiętasz o wszystkim, prawda? - Zapytał z uśmiechem Scynth.
  - Oczywiście, lata praktyki nauczyły mnie, że powinienem wszystko zapinać na ostatni guzik. - Wyszczerzył się do przyjaciela i nagle spojrzał w kierunku drzwi. - Ktoś tam jest, podsłuchuje...
  Wampir wstał i bezszelestnie podszedł do drzwi, wyjął szeroki sztylet zza pasa i nacisnął klamkę...
  - Nie! - Krzyknął Scynth, gdy Marcus zamachnął się na stojącą za drzwiami Adelle.
  Dziewczyna zemdlała.

  - Dlaczego Adelle? Dlaczego stałaś pod tymi cholernymi drzwiami?! - Zdenerwował się Scynth. - Przecież mogłaś zginąć!
  Dziewczyna tylko łkała, siedząc na łóżku i kręciła głową.
  - Ja nie chciałam... - pisnęła.
  - To bez sensu... - Mruknął Marcus, stojąc przy oknie. - Stoi pod drzwiami, podsłuchuje, gdy rozmawiamy o rzeczach, które nie powinny były ujrzeć światła dziennego, a ty koniecznie chcesz utrzymać ją przy życiu... - Pokiwał głową, spojrzał na dziewczynę i przetarł bladą dłonią czoło.
  - Przestań Marcus, nie możemy jej zabić... - Adelle wciąż płakała - No już, przestań. Nic ci nie grozi, słyszysz?
  Skinęła głową na znak, że rozumie i uspokoiła się nieco.
  Zabójca odetchnął i potarł dłonią po brodzie.
  - Musisz teraz iść ze mną... - rzekł po chwili.
  - Oszalałeś?! - Żachnął się wampir odwracając od okna. - Czyś ty zgłupiał? Biorąc ją ze sobą podpisujesz na siebie wyrok!
  - Wiem co o tym myślisz Marcusie, ale - spojrzał na dziewczynę, która usiadła prościej i wytarła łzy - muszę to zrobić. Dla mnie nie ma innej drogi.
  - Jak wolisz. - Mężczyzna wzruszył ramionami i dodał - Nadstawiasz własny łeb, nie mój, więc czyń jak uważasz za stosowne.
  - Ale ja nie chciałam sprawiać problemów! - Krzyknęła nagle Adelle.
  - Przykro mi dziewczyno - Mruknął wampir - Już za późno...

  Wyszli z izby.
  Scynth dał Adelle tylko chwilkę na to by znalazła sobie jakiś bardziej funkcjonalny strój. Kiedy dziewczyna spojrzała błagalnie zabójca rzekł tylko:
  - Nie ma takiej opcji.
  Marcus wywrócił oczyma i zakrył je bladą dłonią, klnąc po cichu, ale Scynth wykazał się nadludzką cierpliwością nic więcej nie mówiąc.
  Nie długo potem Adelle wyszła z małego pokoiku na końcu korytarza. Ubrana była w jasną koszulę, na którą naciągnęła lekko schodzony, skórzany kubrak, nieco pogniecione bryczesy, zaś na stopy wciągnęła wysokie, jeździeckie buty.
  - No. - Ucieszył się mężczyzna skubiąc się po brodzie, Marcus zaś skinął jej głową z uznaniem.
  - Zbierajmy się. - Mruknął wampir. - Czas nagli, przed świtem, chciałbym znaleźć jeszcze jakąś jaskinię. Inaczej będziesz miał za przyjaciela dymiącą skwarkę. - Skrzywił się mocno na tę myśl i poklepał Scyntha po plecach. - Powodzenia! - Podbiegł do uchylonego okna na piętrze i wyskoczył.
  Scynth i Adelle wymknęli się z karczmy "Pod Ogarem" i ruszyli w stronę stajen.
  Ze stajni dochodziły ciche odgłosy oddechów koni i chrapanie chłopca stajennego, który miał rozłożone posłanie tuż przy pierwszych boksach.
  Przed budynkiem stała duża, czarna klacz. Gdy Scynth zbliżył się, koń parsknął i zarzuciła bujną, wyczesaną grzywą.
  - Hej, Jorga. - Ucieszył się zabójca i pogłaskał swego wierzchowca.
  - Piękny koń. - Zauważyła Adelle. - Mogę? - Zapytała sięgając do boku zwierzęcia.
  - Jasne, to pieszczocha, choć czasem wygląda groźnie - zaśmiał się Scynth.
  Klacz była osiodłana, gotowa do drogi.
  Scynth wyjął z juków swój kryty pancerz i uzbrojenie. Założył zbroję i przerzucił miecz przez plecy.
  - Dziwny sposób na noszenie broni... - zauważyła Adelle. - Nigdy nie widziałam, by ktoś nosił miecz na plecach. Wszyscy uzbrojeni goście - rzekła powoli - nosili miecze u pasa.
  - Nie jestem "wszystkimi gośćmi" - odparł spokojnie zabójca i odgarnął włosy z czoła. - A to jest praktyczniejsze, zwłaszcza kiedy biegnę. - Odetchnął - A ja niestety wiele biegam. - Uśmiechnął się słabo.
  - Scynth... - szepnęła. - Dziękuję. - Wtuliła się w niego. Scynth poczuł zapach fiołków.
  - Adelle, wiesz, że jesteś teraz na mnie skazana? - Odgarnął jej bujne loki i spojrzał w szmaragdowe oczy, w których odbijało się światło księżyca. - Już zawsze będę twoim cieniem.
  - Widać, było mi to pisane - odparła ze spokojem, godnym samego Scyntha, i uśmiechnęła się. - To był mój wybór.

  Do rana pokonali już spory dystans. Jorga, klacz Scyntha, mknęła przez dolinę zostawiając za sobą kolejne mile, nie wykazując ani trochę zmęczenia. Adelle zasnęła w siodle, gdyby nie Scynth już dawno spadłaby z konia, jednak mężczyzna przytrzymał ją. Oparła głowę na jego ramieniu. Zabójca znów poczuł kojący zapach fiołków i nieco śmielej chwycił tulącą się doń dziewczynę. Uśmiechał się, czuł się dziwnie zadowolony.
  Podróż na koniu trwała zaledwie dwa i pół dnia. Po południu, gdy jechali kłusem po gościńcu w oddali ujrzeli masywne mury.
  - Kiyvs. - Mruknął - Najwyższy czas.
  Z widokiem na miasto rosnące powoli w oczach, podróż mijała przyjemniej i - zdawałoby się - szybciej.
  Jeszcze przed wieczorem dojechali do bram miasta. Jednak coś było nie tak...


"Ludzie, którzy używają więcej niż trzech wykrzykników, lub trzech pytajników, to osoby z zaburzeniami osobowości" - Terry Pratchett

Offline

 

#3 2008-11-09 18:54:15

Shayn

Lekarz

Skąd: Zaświaty
Zarejestrowany: 2008-10-08
Posty: 82
Punktów :   
Imię z Neuro: Gregory

Re: Czarna Róża [opowiadanie\powieść]

'Czarna Róża' Rozdział 3. "Bolesna prawda"

  - Zamknięte! - Warknął Scynth i wymruczał pod nosem wiązankę przekleństw. Rozejrzał się we wszystkie strony, jakby miał tam znaleźć jakieś tajemne przejście. Od razu wiedział, że to bezcelowe, jednak poczuł się lepiej.
  Adelle siedziała na koniu, jakby od niechcenia zaplatając warkocze z grzywy Jorgi.
  - Adelle! Przestań, jak ona teraz wygląda? - Krzyknął z rezygnacją.
  Dziewczyna rozwinęła włosie konia i westchnęła.
  - Może zamiast krzyczeć, pomyślisz co teraz, hm? - Odparła z oburzeniem. Zsiadła z konia, podeszła do Scyntha i położyła mu delikatną dłoń na ramieniu.
  - Tak mam pomysł - rzekł rozgoryczony. Podszedł do brzegu gościńca i podniósł kamień, który ledwie mieścił się w garści. Zamachnął się i z całej siły rzucił o bramę.
  Kamień uderzył, w górę poleciały drzazgi, a zza muru dały się słyszeć gorączkowe krzyki.
  Scynth stał już naprzeciw masywnych obitych metalem wrót z prześwitującymi balami drewna, gdy te rozchyliły się nieco. Zza prawego skrzydła wychynął niepewnie młody mężczyzna w misiurce na głowie.
  - Puk, puk... - Mruknął zabójca.
  - Czego tu chcecie? - Zapytał żołnierz i wyszedł przed mury. Był niewysoki i nosił stanowczo zbyt dużą kolczugę. W ręce dzierżył krótką włócznię, a u pasa zwisał mu długi miecz w czarnej pochwie.
  - Mógłbyś być milszy - zestrofował go Scynth. - Jedziemy do miasta, za nami wiele dni wędrówki - skłamał gładko i odchrząknął. - Chyba nie odmówicie schronienia podróżnym?
  - Nie wpuszczamy nieznajomych.
  - Hmm, widzisz tu jakichś nieznajomych? - Udał, że się rozgląda. - Słuchaj - spoważniał. - Znasz może Honorate'a de Brescoia, żołnierzu?
  Piechur pokiwał przecząco głową i zniknął za bramą. Po jakimś czasie w bramie pojawił się rosły facet w masywnej zbroi z emblematem czerwonego gryfa na żółtym polu. Mężczyzna zasalutował i zapytał:
  - Państwo do kogoś?
  - Do pana Brescoia. - Odparł spokojnie Scynth.
  - Do Brescoia... - mruczał pod nosem mężczyzna. - Ta, to szanowany obywatel Kiyvs. Senator Brescoi...
  - Dlaczego brama jest zamknięta? Jakieś problemy?
  - Ach, dajże pan spokój... - rozżalił się żołnierz. - Najpierw ktoś zamordował tutejszego handlarza solą, potem naszego byłego kapitana straży, Gortha. Teraz ja jestem kapitanem i martwię się o własne dupsko. - Przyznał.
  Scynth podrapał się po głowie.
  - Coś słyszałem o tych zabójstwach...
  - I nie dziw... była wrzawa, że ho-ho! - Stwierdził kapitan straży i mruknął. - Nie stójmy tu tak... Otworzyć bramę!
  Wrota otwarły się ze skrzypieniem starych desek i bali ukrytych wewnątrz ciężkiej żelaznej ramy. Za bramą znajdowała się brukowana ulica, po której jeździły wozy, ludzie śpieszyli ku swoim sprawom, a dzieci gubiły się w tłumie.
  Scynth i Adelle szli za kapitanem straży, zabójca prowadził Jorgę za lejce.
  - Konia możecie odstawić do stajni o tu... - Mężczyzna wskazał palcem spory drewniany budynek. Widząc wzrok jakim spoglądał przybysz, kapitan dodał - To się nazywają stajnie, co? - Zaśmiał się.
  Nim zdążyli podejść bliżej, podbiegł do nich młody chłopiec sięgając po cugle. Scynth oddał mu Jorgę pod opiekę. Klacz zdawała się nie protestować. Parsknęła wesoło i potruchtała razem ze stajennym.
  - Jak pana zwą, kapitanie? - Zapytał zabójca.
  - Ivor. - Odparł mężczyzna.
  - Kuzyn Wortha... - mruknął pod nosem.
  - Znasz, pan, mego kuzyna? - Zaciekawił się tamten.
  - Ano... Dane mi było się z nim spotkać, gdym tu jechał.
  Adelle przyspieszyła i chwyciła się ramienia Scyntha. Ten uśmiechnął się.
  - Co u niego? Zdrów?
  - Zdrów, wygląda dobrze, panie kapitanie. Tylko na żołd zwykł kląć i zastanawia się nad odejściem ze służby... - odparł zabójca.
  - Ehh... czcze gadanie. - Skwitował kapitan Ivor i zaśmiał się pod nosem. - On tak już odkąd się do Legionu najął. Nic tylko by narzekał... A pan, to pewnie Scynth? - Zapytał.
  - Tak. - Odparł nieco zmieszany. "Wie kim jestem? Cholera..."
  - Senator Brescoi wspominał o panu... oczekiwał na pana - dodał po chwili.
  Zabójca odetchnął niezauważalnie dla nikogo.
  - Nie ma go? - Zagaił.
  - Niestety musiał wyjechać. - Odparł i odchrząknął. Spojrzał na wóz tłukący się po ulicy. Woźnica klął na prawo i lewo, bo jakieś dzieci pchały mu się pod koła. Rozwrzeszczał się tym bardziej, gdy jedno z kół wpadło do rynsztoka i z wozu poleciały jakieś worki, głucho waląc się na ziemię.
  - Ja wam jeszcze pokażę! - Wrzeszczał staruszek - Jak ja was kiedy jeszcze zobaczę to wam nogi z dupy powyrywam, wy nicponi cholerni!
  - Panie Ghavius, by się pan wziął i uspokoił... - krzyknął do woźnicy kapitan.
  - Oooo! Panie kapitanie, ja wam powiem... Ciężkie to czasy, ongiś to dziatwa pociechą dla ludu, tera to ino zmartwienia i nerwy do potargania... - Rozżalił się staruszek i pogładził przydługawą, bielutką brodę.
  - Skip, Yrwh, Moltis! - Przywołał strażników, którzy siedzieli sobie w cieniu murów ciesząc się najnowszą dostawą piwa.
  - Meldujem się! - Wykrzyknęli chórem, prężąc się niczym struny i przykładając dłonie do szyszaków.
  - Dobra, weźcie się do roboty, przy wozie pana Ghaviusa, tylko co by mu obręczy w kołach nie połamać! Nie patrzeć się tak! Wykonać, żywo, żywo! - Popędził podwładnych i wrócił wzrokiem do rozmówców.
  - Tedy... Na czym to ja...? A tak... - Kapitan uśmiechnął się głupio i poskrobał po brodzie. - Gdzie się szanowni państwo ostać chcecie?
  - A kiedy wróci pan Brescoi? - Zapytał Scynth.
  - Winien wrócić nie później niż za cztery, pięć dni.
  - Więc zatrzymamy się w "Ostoi", u Monique de Challeaux. - Odparł zdecydowanie zabójca i spojrzał na Adelle, która nieco zmieszana przytaknęła tylko.
  Kapitanowi zabrakło chyba wątków do rozmowy, bo nie odzywał się więcej. Zaprowadził ich oboje aż pod samą "Ostoję", tam pożegnał się i udał w stronę koszar.
  Scynth otworzył drzwi i pozwolił, by Adelle weszła do gospody, po czym sam wśliznął się do środka.
  Wnętrze było niezwykle przytulne. Kamienna posadzka wyściełana była wspaniałymi dywanami o grubym włosiu. W kominku wesoło trzaskał ogień dając przyjemne ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Ściany przyozdobiono wieloma arrasami przedstawiającymi wielkie historyczne wydarzenia, jak koronowanie pierwszego cesarza Imperium i mobilizowanie pierwszych Wielkich Legionów, czy też bitew takich ja ta o Kiyvs, która miała miejsce ładnych parę lat wstecz, gdy miasto zostało dopiero co otoczone murem.
  Co i rusz rozstawiono małe stoliki, po cztery krzesła przy każdym, a na stolikach długie świece.
  Było pusto, zabójca nie zauważył żadnego z bywalców, a kiedy on nie zauważał kogoś, to znaczy, że go tam nie było.
  Nieco dalej przy szynkwasie, pięknym i wypolerowanym, z ciemnego, dębowego drewna, stała właścicielka budynku. Równie piękna jak jej przybytek.
  Adelle oszołomiona podziwiała szynkwas i szklane półki za nim, na których równiutko stały różnokolorowe butelki i flakony.
  - Scynth! - Kobieta stojąca przy szynkwasie pokraśniała nagle i z uśmiechem wybiegła zabójcy na powitanie. Zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała w policzek.
  - Och, Monique... Kopę lat! - Odparł radośnie mężczyzna i łapiąc ją w talii zakręcił nią w powietrzu. - Heh, nie ściskaj tak mocno, bo mnie udusisz! - Zażartował.
  Adelle uśmiechnęła się spoglądając na nich.
  - Monique to jest Adelle moja... - szukał jakiegoś odpowiedniego określenia, lecz niewiele przyszło u do głowy, więc zdecydował się na... - ...podopieczna. Adelle to jest Monique moja przyjaciółka od zawsze. - Uśmiechnął się.
  - Co cię tu sprowadza? - Zapytała zabójcę właścicielka oberży.
  - To co mnie stąd wywlokło - skrzywił się. - Robota, od dawna lepszej nie miałem, więc biorę co jest. Są inni? - Zapytał.
  - Nie wiem. - Monique wzruszyła ramionami, a jej ciemne loki zawirowały w powietrzu gdy pokiwała głową. - Wchodzą i wychodzą przez cały czas.
  Scynth pokiwał głową i potarł dłońmi uda.
  - Bierzecie pokój gołąbeczki? - Zapytała ciepło kobieta.
  - Pokoje. - Poprawił ją. - Dwa pokoje.
  Monique dała im dwa klucze. Oba wziął Scynth.
  Ruszyli schodami w górę. Znajdował się tam szeroki korytarz z pięcioma parami drzwi po każdej stronie. Tu można było zobaczyć jak na prawdę wielki jest budynek.
  - Dobra Tomhyr, wyłaź. Twój oddech słychać już z daleka. - Zakrzyknął zabójca i wykrzywił usta w łobuzerskim uśmiechu.
  - Cholera! Ciebie nigdy nie da się zaskoczyć! - Odparł z oburzeniem mężczyzna, który wyszedł z cienia zalegającego na drugim końcu korytarza.
  Adelle westchnęła układając usta w bezdźwięczne "ach", bo ów Tomhyr, był niesamowicie podobny do Scyntha. Tak jak on, był wysoki i miał długie włosy, tyle, że nie czarne jak Scynth, a w kolorze mahoniu. Podbródek pokrywał brązowy meszek, zaś nad prawym okiem widniała niewielka blizna. Pozornie człowiek ten nosił skórzany kubrak i wytarte skórzane spodnie, jednak Adelle nie dała się zwieść. To była taka sama kryta zbroja jak ta, którą miał Scynth, a to znaczyło, że mężczyzna także był zabójcą.
  - O, a cóżeś to za piękność nam tu przyprowadził, hę? - Zagaił Tomhyr i wyszczerzył zawadiacko zęby.
  - To jest Adelle, qued'ath at me. - Odparł spokojnie.
Mężczyzna spojrzał z zaciekawieniem na dziewczynę i ukłonił się.
  - Ja jestem Tomhyr z Luenn, zwany także Alp-zahar, co znaczy: Płomień Przeznaczenia. - Odwrócił się do towarzysza. - Rozumiem, że ona wie kim jesteśmy?
  - Wie. - Odparł Scynth i wyjął jeden z kluczy. - Ten jest dla ciebie - rzekł. - To te drugie od lewej drzwi. - Wskazał palcem na łukowate odrzwia ze zdobioną klamką i wymyślnymi okuciami w formie różnych roślinnych motywów.
  Adelle otworzyła sobie drzwi i zniknęła w izbie.
  - Nowa robota? - Zapytał Tomhyr i odszedł w stronę fotela na końcu korytarza, gdzie zalegał cień.
  - Mhm. - Zabójca skinął głową i przysiadł na zydlu obok.
  - W mieście? - Mężczyzna wyjął fajkę i małą sakiewkę.
  - Nie. - Odkasłał i odgarnął ciemne włosy. Przesunął pasek, by sztylet nie uwierał go rękojeścią w żebra. - Ale niedaleko. W gruncie rzeczy wciąż na terenach przyległych.
  Tomhyr podrapał się po brodzie i zamyślił na chwilę. W końcu spojrzał na przyjaciela i mruknął:
  - Co słychać u Marcusa..? Nie pokazał się tu już od bardzo dawna. Ze dwa pełne miesiące.
  Scynth rozpiął skórzaną kurtę i odetchnął.
  - Wygląda dobrze. Chyba już się pogodził ze śmiercią Kariny. - Stwierdził i pokiwał głową. - Słuchaj, mam do ciebie prośbę...
  - Wal - rzekł Tomhyr i odpalił nabitą już fajkę, przy pomocy małego krzesiwka.
  - Chodzi o Adelle. - Zaczął niepewnie. - Mógłbyś się nią zaopiekować, póki nie wrócę z kontraktu..?
  - Zaopiekował? - Brwi zbiegły się na czole drugiego zabójcy, a z ust uleciał biały dymek. - Co masz na myśli?
  - Nadzór - odparł bez ceregieli Scynth.
  Rozmawiali jeszcze długo. Scynth postanowił zająć się słodkim nic nie robieniem. Wieczorem Monique pozamykała drzwi i przyszła do kwatery Adelle. Kobiety, jak to kobiety: rozmawiały jeszcze dłużej niż zabójcy.
  Rano Aashin ubrał jakiś niezobowiązujący strój i poszedł przejść się po Kiyvs.
  Słońce było jeszcze nisko i w powietrzu unosiła się delikatna mgiełka. Mężczyzna szedł z wolna ulicą Kuśnierską w stronę skrzyżowania, które prowadziło na rynek i do dzielnicy świątynnej. Miarowy stukot dobrze podbitych butów poniósł się w stronę rynku.
  Nagle od strony wielkiego brukowanego placu doszły go tłumione krzyki i wrzaski.
  Scynth schował się przy wozie pełnym siana, stojącym u wlotu do bocznej uliczki. Wychylił się nieznacznie i obserwował.
  Poprzez gęste powietrze ledwie możliwe do zauważenia były kontury trzech postaci: dwóch mężczyzn w kapturach na głowach oraz jednego, wyglądającego na kupca i bitego przez tamtych. Mgła uniemożliwiała ujrzenie jakichkolwiek szczegółów, jednak wzmocnione źrenice Aashina rozróżniły karmazynowe szaty.
  - Zostawcie mnie! Nie macie prawa! - Krzyczał bity.
  - Mamy wszelkie prawa, plugawcze! - Zadrwił jeden z oprawców. - Teraz pójdziesz z nami i pośpiewasz trochę nim damy ci umilknąć. - Dodał sykliwie, przeciągając głoski.
  Scynth bezszelestnie zbliżył się do trójki mężczyzn.
  - Co się tu dzieje..?! - Wrzasnął z nienacka, tak, że cała trójka aż podskoczyła.
- Nie mieszaj się odmieńcze. - Ofuknął go jeden z tych w czerwonych szatach. Na piersi wyhaftowaną miał czarną literę "A".
  - Ratuj, panie! Mordują! - Jęknął szpakowaty mężczyzna o lekko haczykowatym nosie. Jego twarz posiana była siecią zmarszczek, oraz niewielkich blizn.
  - Zamknij się! - Drugi zakapturzony uderzył mężczyznę w twarz.
  - Natychmiast przestańcie! - Zdenerwował się Scynth. - Nie jesteście ze straży, więc macie go puścić!
  Dwóch oprawców wybuchnęło śmiechem.
  - Nie wiesz z kim mówisz... - Wystękał jeden z nich, chichocząc.
  - Mam to gdzieś. - Odparł stanowczo Aashin i sięgnął do pasa. - Uwolnijcie go... - Rzekł bardzo wolno.
  - Sam żeś się, cholera, prosił... - Jeden z zakapturzonych kopnął jeńca tak, że ten zwalił się na bruk, sam zaś dobył krótkiego miecza, którego klinga błyszczała, jakby była z czystego srebra. Drugi poszedł w jego ślady.
  Dalej wypadki potoczyły się już bardzo szybko: Scynth zwinął się w kłębie, gdy ostrze świsnęło mu nad głową i wyrywając z pochwy sztylet, płynnym ruchem zatopił go w szyi bliższego oponenta. Drugi skoczył za niego i pchnął z całej siły, jednak skrępowany mężczyzna zdążył już wstać i kopnął oprawcę w nogę, od tyłu, a gdy ten upadł na kolano, posłał mu jeszcze jednego kopniaka w potylicę. Zabójca usiadł na plecach leżącego i chwytając głowę pociągnął szybkim ruchem do góry. Chrupnęło.
  Scynth wstał. Nie miał nawet zadyszki, ale jednak z przyspieszonym oddechem spojrzał na uratowanego właśnie nieznajomego, z żądaniem wyjaśnień wypisanym na twarzy.
  - Nazywam się Philigrim. - Przedstawił się, gdy wybawiciel kontemplował, czy aby warto rozcinać mu więzy. - Jestem... to znaczy, byłem strażnikiem w przygranicznym miasteczku. Jedynym o co mogli mieć do mnie pretensje - przełknął głośno ślinę. - Jest tylko, a może aż to, że pochodzę z Ithifilghereshu.
  Scynth pokiwał głową ze zrozumieniem, ale rozcinając pęta niemal uciął sobie palec, bo nie spodziewał się w zupełności tego co powie nowo poznany człowiek...
  - To była inkwizycja. - Splunął na martwe ciało.
  - Że co..? Cesarska inkwizycja? Tutaj? W Kiyvs..? - Przeraził się Aashin.
  - Niestety. Pierwszy raz tutaj, co? - Zapytał Philigrim.
  - Nie. Po prostu nie było mnie tu długo. Zbyt długo. - Rzekł przez zaciśnięte zęby.
  - Wybacz bezpośredniość, ale śmiem twierdzić, iż nie lubisz zbytnio tego organu władzy... - Powiedział mężczyzna trochę niepewnie.
  - Raczej szczerze nienawidzę. - Poprawił go Aashin. - Chodźmy stąd, bo krew ma tendencję do ściągania strażników. - Dodał.
  Schylił się do jednego z trupów i wyszarpnął sztylet z jego krtani. Wytarł krótkie ostrze o szatę inkwizytora i schował za pasem.

* * *



  Scynth i Philigrim siedzieli w niewielkiej karczemce "U Jelenia Rogacza" na krańcu ulicy piwowarskiej, tuż obok cieszącego się dobrą sławą i znamienitym trunkiem, kiyvskiego browaru.
  W porównaniu z przepiękną własnością pani Monique de Challeaux ten przybytek, był dosyć obskórny (gołe kamienne ściany, wyświechtany drewniany parkiet, każdy stolik o innych wymiarach...), jednak na zawartość baru nie można było narzekać.
  Przy kuflu przedniego, korzennego piwa rozmawiali niemalże do południa. Scynth dowiedział się, że inkwizycja zjawiła się przed kilkoma miesiącami. Przejęli stare inkwizytorium, którym opiekowali się kiyvscy mnisi i wprowadzili nowe prawa. Funkcjonariusze Nieświętego Officjum, których zabił, śledzili Philigrima już od ponad tygodnia. Najprawdopodobniej, po odkryciu jego pochodzenia wszczęli śledztwo przeciw niemu i teraz postanowili go aresztować.
  - Słowem, rozpętałem sobie małą wojnę. - Stwierdził zgorzkniale Aashin.
  - Ano - szpakowaty mężczyzna podrapał się w tył głowy. - Ale nie sądzę, żeby ktokolwiek nas widział.
  - Zawsze ktoś patrzy. - Rzekł mężczyzna znad kufla.
  Philigrim pokiwał głową.
  - Jeszcze raz dziękuję... Teraz... pewnie skwierczał bym pod rozczerwienionym żelazem, gdzieś w lochach Inkhargad. - Udał, że przechodzi go dreszcz.
  - Inkhargad..?
  - Stara nazwa inkwizytorium - wyjaśnił tamten. - Pewnie jej nie pamiętasz... Wiele czasu już minęło odkąd tamte mury gościły ostatnich inkwizytorów cesarskich. - Przypomniał sobie Philigrim. - Jeśli mnie pamięć nie myli to jakieś trzydzieści cztery lata temu...
  - Faktycznie, mam prawo nie pamiętać. - Przyznał zabójca. - Bo mam właśnie trzydzieści cztery lata. - Uśmiechnął się lekko.
  - Taa? A to ciekawe... - rzekł z cicha rozmówca.
  - Co jest takie ciekawe..? - Zainteresował się Scynth.
  - Nagle naszło mnie nieodparte wrażenie, że skądś cię znam. - Starszy mężczyzna splótł dłonie na brzuchu i odchylił się na drewnianym stołku.
  Aashin przekrzywił głowę w pytającym geście.
  - Trzydzieści pięć lat temu... - zaczął Philigrim. - Do naszego miasta przybył konno inkwizyor imieniem Marius Torkwed. Przejął wtedy inkwizytorium, którym - jak i niedawno, jeszcze - opiekowali się tutejsi mnisi. Już wtedy wszyscy wiedzieli, że ponowne uruchomienie placówki nie wróży nic dobrego. Torkwed wprowadził nowe prawa i zasłaniając się cesarskimi dekretami i takimi tam, nie zapytał nawet o zgodę arcy-księcia. - Odkasłał w dłoń i potarł skórę pod nosem. - Zaczęły się łapanki i takie tam różne. W każdym razie arcy-książę wkurzył się co nie miara i zabronił egzekwowania prawa kościelnego na terenie całego Kiyvs i przyległości. Torkwed jednak załatwił sobie papierek umożliwiający mu wywozić aresztantów, albo - jak sam głosi - petentów (bo że niby spowiadać się mają, czy cuś). Tedy oni właśnie w karawanach ruszają ku stolicy, by ku uciesze gawiedzi spłonąć przy słupie na rynku...
  - Widywałem już takie... karawany.  - Rzekł Scynth. - Wiozą człowieka na nieosłoniętym wozie, przywiązanego do pala na środku platwormy i tłuką przez całą trasę, dbając jednak by nie wydał ostatniego tchnienia prędzej niż, gdy ogień sięgnie jego lędźwi...
  - No właśnie. - Wpadł mu w słowo Philigrim i podjął się dalszej części swojej historii. - Przybyli tedy z północy, mężczyzna i kobieta, ponoć z Yalle aż jechali, gdzie mieli przypłynąć statkiem jegomościa. Facet był rosły i trza przyznać niegłupi. Kupiec, jakich mało. Na imię mu było Thorin, bodajże, zaś kobieta - śliczna była - imieniem Mirime się zwała.
  Scynth poczuł, że serce podchodzi mu pod gardło, jednak nie bardzo wiedział dlaczego.
  "Mam złe przeczucia..." Pomyślał. "Coś się święci, a ja nie mam bladego pojęcia co. Jedno wiem na pewno: cokolwiek opowiada ten człowiek, nie kłamie. Albo mówi prawdę, albo jest o tym święcie przekonany..."
  - Ładna z nich była para - westchnął starszy mężczyzna zataczając koła kuflem. - Znaleźli sobie tutaj dom. Całkiem niedaleko od rynku. Zdarzyło mi się spotkać parę razy pana Thorina. Świetny był z niego druh, raz nawet pożyczałem od niego pieniądze na zakup nowych towarów z południowych rubieży. Chcieliśmy założyć spółkę, niestety los chciał inaczej... - Dopił resztę piwa i odstawił naczynie na rozchybotany stolik. - Thorin ciężko zachorował, Mirime odchodziła od zmysłów. Nie dość, że musiała opiekować się mężem, to jeszcze wyszło na to, że kobieta jest w ciąży. Co do tajemniczej choroby Thorina, to chodziły słuchy, że go otruto. Wiadomym było również, że nie zrobiła tego jego żona. Prędzej sama oddałaby życie, niźli skrzywdziła swego męża... był dla niej wszystkim. Niestety straciła to "wszystko". Po kilku miesiącach Kupiec zmarł, a Mirime została aresztowana przez inkwizycję. Szczęściem porodziła, przed faktem i powodowana przeczuciem matczynym - jak mniemam - oddała niemowlę do zakonu. Z tego co wiem, mnisi mówili, że przyjęli od kobiety chłopca. Szarookiego, zdrowego chłopca. Mirime umarła w męczarniach w samym "Dziewiątym Piekle", czyli specjalnej sali, dla specjalnych petentów... - Rzekł z rozgoryczeniem i niemalże złością w głosie. - Ci sukinsyni sami winni byli sczeznąć, a nie niewinnych mordować...
  - Dlaczego mi to wszystko mówisz..? - Rzekł Aashin rozdygotanym głosem. - Czy właśnie do tego zmierzasz..? - Zapytał cicho, ledwie słyszalnie, tak, że Philigrim, aż się nachylił ku niemu.
  - Uważam, że to ty jesteś tym noworodkiem oddanym mnichom. - Potwierdził Philigrim i położył roztrzęsionemu, o ironio, zabójcy dłoń na ramieniu. - Przykro mi chłopcze...
  Scynth wstał i położył kilka monet na stoliku.
  - Wybacz Philigrimie... - rzekł po dłuższej chwili. - Muszę się z tym teraz uporać... Sam.
  Philigrim ze smutną miną pokiwał głową na znak, że rozumie, ale Scynth nie mógł już tego widzieć. Właśnie zniknął za zatrzaskiwanymi drzwiami oberży...


"Ludzie, którzy używają więcej niż trzech wykrzykników, lub trzech pytajników, to osoby z zaburzeniami osobowości" - Terry Pratchett

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
Hotels GaucĂ­n Hotels Matsue restauracja Ciechocinek wodomierze wrocław cena