Karczma Ankh-Morpork

Witaj strudzony wędrowcze

Ogłoszenie

Proszę wszystkich użytkowników o przedstawienie się w temacie powitalnym. Pozdrawiam, Admin

#1 2009-07-26 20:46:53

Anfarius

Moderator

8196498
Zarejestrowany: 2008-10-25
Posty: 140
Punktów :   
Imię z Neuro: Curt

Historię piszą zwycięzcy [opowiadanie/powieść]

Właściwie to nie wiem, czy moge to tu zamieścić, bo z s-f to nie ma nic wspólnego. Ale a nóż się spodoba. No więc macie, daje wam do skrytykowania zwykły, pospolity kryminał.

Historię piszą zwycięzcy

Notka od autora



Niniejsza opowieść rozgrywa się w fikcyjnym, pięćdziesiątym pierwszym stanie USA, Garrington, położonym między stanami Kansas i Kolorado. Wszystkie postacie i miejsca występujące w opowieści są fikcyjne, a zbieżność nazw i nazwisk – przypadkowe. Umyślnie nie podaje roku, w którym będą się dziać niniejsze wydarzenia, jednak śmiało można je umieścić w pierwszej połowie XX wieku.

Prolog



Poniedziałek 22 listopada
późny wieczór
okolice baru Nightwatch


Mike przeszedł szybko na drugą stronę drogi, zgarbiony tak, by rondo kapelusza skutecznie osłoniło jego twarz przed siekącym deszczem. Kremowy płaszcz miał przemoczony do nitki, więc gdy kilka metrów dalej otworzył drzwi do baru i znalazł się w ciepłym wnętrzu, z radością ściągnął go i powiesił na wieszaku razem z kapeluszem. Pod płaszczem chował przeciętny, szary garnitur, wyglądający na często używany. Bar Nightwatch był przytulnym miejscem. Niezbyt duży, umieszczony na rogu, posiadał około trzydziestu miejsc siedzących, wliczając w to krzesła barowe w liczbie dziesięciu sztuk. W tym momencie jednak pomieszczenie nie było przepełnione. Przy stolikach bliżej wyjścia siedziała jakaś para, ich stroje nie prezentowały się zbyt bogato, dalej w rogu można było zobaczyć grupkę pięciu mężczyzn, najpewniej robotników. Przy barze siedziała tylko jedna osoba, mężczyzna około lat czterdziestu, w czarnym garniturze, z prawie łysą głową i błędnym spojrzeniem. Był to stały bywalec baru, były gliniarz, któremu w życiu nie powiodło się za dobrze. Pije każdego wieczoru aż do zamknięcia, wyzywa każdego, często wszczyna burdy, zawsze nosi przy sobie broń. Mimo tego, właściciel nigdy nie zakazał mu wstępu, a po tylu latach zdołał go na tyle opanować, że gdy mówi – spokój! – tamten się słucha. Mike jednak tego wszystkiego nie wiedział gdy siadał dwa krzesła dalej i zamawiał whiskey. Był roztrzęsiony, miał zły dzień. Gdy poprosił o kolejnego, barman, a za razem właściciel lokalu, zagadał go zwykłą, barmańską gadką.
- Zły dzień, kolego? – spytał nalewając kolejną szklankę.
- Można tak powiedzieć – odparł Mike i wypił szybko whiskey.

Melvin Ruseel, barman i właściciel Nightwatcha, lubił taki typ człowieka, jaki właśnie siedział przed nim. Mężczyzna, stosunkowo młody, w okolicach trzydziestki, bogaty, co można stwierdzić po może i znoszonym, ale szykownym garniturze i, co ważniejsze, człowiek z problemami. Problemami takiego rodzaju, które najlepiej utopić w szklance czegoś mocniejszego. A może i w dwóch szklankach. A jeśli problem jest naprawdę poważny, nawet w całej butelce. Tak, z takimi ludźmi dobrze jest rozmawiać, zagadać ich i nalewać bez pytania. Nie można jednak powiedzieć, żeby Melvin był bezdusznym krwiopijcą. Oczywiście, jak każdy, lubił się wzbogacić, a taki człowiek, jak ten to czysta żyła złota. Mimo to jednak prowadzona przez niego rozmowa często pomagała. Tacy ludzie potrzebują wyżalić się przyjacielowi, lub komuś, kto skutecznie takiego przyjaciela udaje. A Melvin był w udawaniu przyjaciela prawdziwym mistrzem. Gdy więc szklanka whiskey ponownie się opróżniła, nalał bez pytania następnego.
- Co cię gnębi? – zapytał więc zapierając się rękoma o blat by wysłuchać długiej historii.

Mike Mondany nie był jednak typem człowieka, na jaki go ocenił Melvin. Bogaty był tylko okazyjnie, problem może i miał, ale nie z rodzaju tych, które można wyjawić przypadkowemu barmanowi, no i wcale nie miał około trzydziestu lat, gdyż liczył sobie tylko dwadzieścia trzy. Dopiero po chwili dotarło do niego pytanie barmana, spojrzał więc na niego mętnym wzrokiem i powoli odpowiedział.
- Hmm… to historia zdecydowanie za długa i zbyt nudna, żebyś chciał ją usłyszeć – wypił czwartą szklankę, barman szybko napełnił naczynie.
- No, stary, na pewno lepiej się poczujesz, jak to z siebie wydusisz – zachęcał Melvin.
- Może i bym się lepiej poczuł, ale na pewno nie pomogłoby to w rozwiązaniu mojego problemu. Wręcz przeciwnie, pogorszyłoby go – zażartował Mike, jednak tylko on żart rozumiał. Uśmiechając się wziął do ręki szklankę. W tym momencie wtrącił się siedzący dwa krzesła dalej stały bywalec, Steven Ryker.
- No, nie szarżuj tak, ciotko, bo zaraz tu padniesz – barman spiorunował Stevena spojrzeniem.
- Ryker, zamknij się i pij! – Melvin podniósł trochę głos a Mike opróżnił szklankę – nie przejmuj się nim, on tak zawsze – znowu nalał do pełna.
- Zawsze, gdy trafiają tu tacy debile. Zobacz jak ten ciota wygląda, Melvin, czysta ciota. I on chce pić obok mnie? – nie odpuszczał Ryker.
- Ste… - zaczął barman, jednak Mike uciszył go skinieniem ręki. Spojrzał na Rykera i wycedził
- Panie… Ryker, czy jest pan tak dobry tylko w gębie, czy powie mi pan to samo gdy wyjdziemy? – Mondany wcale nie chciał się bić, miał nadzieję, że ton, jaki przybrał zniechęci pijaka.

Steven Ryker wstał od baru i sięgnął do kieszeni. Przedmiot jego kpin, który przed chwilą oddał mu, nazywając go tchórzem, pochylił się powrotem nad whiskey. Nie zauważył więc, gdy Ryker wyciągnął rewolwer i wycelował w jego głowę. Dopiero dźwięk odbezpieczenia wzbudził jego uwagę.

Melvin często miał do czynienia z tego typu sytuacjami, wiedział więc, że Ryker chce tylko przybysza nastraszyć, dla pewności jednak sięgnął po leżącą pod ladą dwururkę.

Mike wcale nie przeraził się na dźwięk odbezpieczanej broni. Po tylu latach obcowania z nią przyzwyczaił się do niej i przestała ona robić na nim jakiekolwiek wrażenie. Teraz, otumaniony przez alkohol, był zdecydowany w ruchach. Wstał z krzesła, zaczął obracać się powoli, w pewnym momencie prawym ramieniem szybko odbił rękę Rykera z rewolwerem, lewą dłoń przygotowując do zadania ciosu. Pięść z gruchnięciem zatrzymała się na nosie Rykera, uderzenie spowodowało, że zrobił kilka kroków do tyłu. Mike zbliżył Siudo przeciwnika i szybkim ruchem wyrwał mu rewolwer z dłoni. Steven nie potrafił zdobyć równowagi, tak samo jak nie potrafił zablokować kolejnego uderzenia w twarz. Zbliżył się niebezpiecznie do okna. Mike chwycił go za garnitur i rzucił go na szybkę, która z łatwością pękła pod naporem ciała. Ryker wypadł na mokry chodnik, a Mondany zbliżył się do rozbitego okna i wycelował. Bez namysłu, otumaniony alkoholem, nacisnął spust. Kula ugrzęzła w czaszce Rykera, uśmiercając go na miejscu. Krew bryznęła na chodnik by połączyć się z zalegającą na nim wodą.

Malvin, gdy zobaczył, jak jego młody klient zaczyna bić Rykera, chwycił pewniej dwururkę. Zanim ją jednak wyciągnął i odbezpieczył, Mike zdążył wyrzucić ofiarę za okno. Gdy usłyszał wystrzał, celował już w plecy mordercy. Na razie nie był świadom tego, co się dzieje. Reagował odruchowo, a to, że ktoś właśnie zabił człowieka, zostawił do rozważania na później. Nie pociągnął jednak za spust, tak jak powinien był zrobić. Wycelował tylko i krzyknął – Stój!

W tym czasie Mike odruchowo przeładował rewolwer. Gdy usłyszał krzyk barmana automatycznie, tak, jak robił to setki razy, odwrócił się, szybko znalazł cel. Jednak alkohol znowu, tak jak przed chwilą, kazał mu jeszcze pociągnąć za spust. Szybciej od Melvina. Krew znalazła się na stojącej za barmanem szafie z trunkami. Mnóstwo krwi. 

Klienci baru do tej pory wpatrywali się w scenę jak zaczarowani, nie mieli też za dużo czasu na reakcję, wszystko działo się bowiem bardzo szybko. Dopiero teraz robotnicy poderwali się z krzeseł, kobieta zaczęła krzyczeć a jej partner osłonił ją własnym ciałem. Dopiero teraz też dotarło do Mike’a, że zabił. I to zupełnie bez powodu. Upuścił rewolwer i nie biorąc kapelusza ani płaszcza wybiegł w noc.

Pozdrawiam
Anf

Ostatnio edytowany przez Anfarius (2009-07-26 23:13:42)


Graj, Muzyko!

Offline

 

#2 2009-07-27 12:18:38

Anfarius

Moderator

8196498
Zarejestrowany: 2008-10-25
Posty: 140
Punktów :   
Imię z Neuro: Curt

Re: Historię piszą zwycięzcy [opowiadanie/powieść]

Rozdział I
Napad i ranek dnia następnego


Poniedziałek 22 listopada
przed południem
ulice miasta Greenvillage

Dochodziło już południe, dzień zanosił się nieźle jak na tą porę roku. Słońce, gdy udało mu się wyjrzeć zza chmur, świeciło mocno. Greenvillage, niegdyś malutka mieścina, teraz dobrze prosperujące miasto, powoli budziło się do życia. Ulicami jeździły samochody, po chodnikach poruszali się piesi. Wszyscy zmierzali do pracy lub na zakupy. Na głównej ulicy miasta, sto lat temu jeszcze będącej jedyną ulicą miasta, były już tłumy. Nic więc dziwnego, że nikt nie zauważył, kiedy czarny cadillac, wyładowany po brzegi piątką mężczyzn, wyjechał zza rogu. W końcu nie było w tym nic dziwnego. Samochód zatrzymał się w kolejce na światłach.

W środku siedziała piątka mężczyzn, wszyscy w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat. Za kierownicą siedział najstarszy z nich, dwudziestodziewięcioletni John Muddock, niski, jednak dobrze zbudowany. Jako jedyny z całej piątki posiadał długie, czarne włosy. Na siedzeniu pasażera obok kierowcy znajdował się Mark McClyde, średniego wzrostu dwudziesto-dwu latek z gładko przyczesanymi, brązowymi włosami i przedziałkiem po lewej stronie. Na tyle siedziała pozostała trójka: dwudziestopięcioletni Brian Thomas, niski okularnik z niesfornie ułożonymi blond włosami; dwudziestosiedmioletni Fred Wasserman, potężnie zbudowany, z włosami jedynie w formie idealnie przystrzyżonej brody i wąsów; a także najmłodszy, dwudziestoletni Jack Hylle, wysoki, z czarnymi włosami zaczesanymi do tyłu i malutkimi, prawie chłopięcymi wąsikami. Cała piątka wydawała się trochę spięta, tak jak doświadczony artysta przed koncertem. Każdy z nich, oprócz kierowcy, trzymał na kolanach broń, w większości rewolwery różnego kalibru, tylko Mark McClyde trzymał Tommygun’a.

Na głównej ulicy Greenvillage znajdował się miejski bank, filia jednego z tych finansowych gigantów. Pełen zapracowanych urzędników i kilkudziesięciu tysięcy dolarów gotówki był celem podróży wielu przechodniów. Był także przedmiotem zainteresowania mężczyzny w kremowym płaszczu, stojącego na jedynym wolnym jeszcze miejscu do zaparkowania, tuż pod wejściem do banku. Światła na skrzyżowaniu zmieniły się na zielone, i chwilę potem Mike Mondany ustępował miejsca czarnemu cadillacowi. Mężczyźni zaczęli wychodzić z niego, pozdrawiając Mike’a skinieniem głowy i chowając broń do kieszeni, Mark McClyde  musiał schować swój automat pod czarny płaszcz. Ostatni z samochody wyszedł młody Jack Hylle i mijając Mondany’ego wręczył mu rewolwer. Cała szósta ruszyła szybkim krokiem w stronę wejścia do banku.

Pomieszczenie główne nie było tak bardzo przepełnione jak mogłoby się wydawać po ilości wchodzących osób. Mężczyźni szybko wyszukali wzrokiem strażników, naliczyli czterech. Muddock, Thomas, Wasserman i Hylle poszli każdy w stronę innego strażnika. McClyde podszedł marmurowej lady, oddzielającej urzędników od klientów. Mondany natomiast staną przy drzwiach prowadzących do korytarza prowadzącego do gabinetu dyrektora i do sejfu. Muddock podszedł do strażnika, wyciągnął broń z kieszeni i uderzył najpierw w brzuch, a potem z łokcia uderzył ofiarę w twarz. Podobną akcję wykonała pozostała trójka, tak więc po chwili ochrona była unieruchomiona. W tym czasie McClyde wskoczył na marmurową ladę, wyciągnął automat i, kierując lufę w sufit, przydusił spust.
- Wszyscy na podłogę! Ręce za głowę! Już! Już! Szybko! To jest napad! Wszyscy na ziemię! – krzyczał celując po urzędnikach i klientach. Mike Mondany w tym czasie wszedł na korytarz do sejfu.

Wszyscy położyli się na podłodze w miejscu, w którym stali i splotli dłonie za głową. McClyde przechadzał się powoli po ladzie sprawdzając, czy wszyscy są posłuszni i od czasu do czasu krzycząc na kogoś, kto nie do końca stosował się do poleceń. Pozostali trzymali swoich strażników na celowniku. Muddock, Thomas i Hylle tak pobili swoje ofiary, że ci upadli na podłogę, jedynie Wasserman kazał się nie ruszać jeszcze stojącemu strażnikowi.

Mike Mondany szybko znalazł odpowiedni gabinet, wszedł więc do środka i zastał dyrektora banku, niskiego, łysiejącego już człowieka, jak przeszukiwał szuflady swojego biurka, najpewniej w poszukiwaniu broni. Mike wziął go na cel.
- Spokój, panie dyrektorze, proszę zachować spokój. Jeśli będzie się pan stosował do moich zaleceń, nic się panu nie stanie – w trakcie mówienia podszedł bliżej dyrektora – a teraz proszę mi pokazać klucze do sejfu.
- Ja nie… - zaczął dyrektor, Mike przerwał mu jednak uderzając go bronią w nos.
- Proszę się stosować do moich poleceń to nie będę musiał stosować takich metod. Proszę, klucze do sejfu – dyrektor sięgnął do kieszeni i wyciągnął pęk kluczy. Z nosa pociekłam u krew – Bardzo dobrze. A teraz, proszę iść przede mną. I bez żadnych sztuczek proszę.
Oboje wyszli z gabinetu i skierowali się w stronę sejfu. Gdy znaleźli się przy drzwiach, dyrektor zwrócił się do Mike’a.
- Proszę, ja nie wiem, który… - Mondany uderzył go mocniej, tym razem w skroń, przecinając skórę i popychając niskiego człowieka tak ,ze ten prawie upadł.
- Proszę mi powiedzieć, dyrektorze… woli pan być martwym bohaterem czy żywym trupem? Proszę to otworzyć – dyrektor więcej nie robił problemów. Otworzył drzwi, a Mondany załadował gotówkę do trzech worków, które miał ukryte pod płaszczem.

W tym czasie w głównym pomieszczeniu Fred Wasserman zauważył kątem oka, jak jedna z osób leżących na ziemi, mężczyzna w średnim wieku, sięga do kieszeni. To broń! – pomyślał Wasserman i szybko podbiegł do lezącego na ziemi człowieka. Szybkim kopnięciem wytrącił mu rękę z kieszeni, potem kopnął w twarz, a następnie zaczął uderzać piętą, tak jakby chciał rozgnieść karalucha. Twarz mężczyzny szybko zmieniła się w krwawą papkę, jednak Wasserman miał pewność, że jeszcze oddycha. Przestał więc kopać i splunął ofierze na twarz. W tym czasie strażnik, którego miał pilnować, powoli sięgnął po broń. Oczy zalane miał krwią z rozciętego czoła, mógłby więc strzelić bez problemu. Chwycił pewnie kolbę pistoletu, wyciągnął ją z kabury i…
- Uważaj, Fred! – krzyknął McClyde, który stojąc na ladzie obserwował całe zajście. W momencie, gdy strażnik wyciągał broń, Mark skierował w niego swój automat i wypuścił serię. Ochroniarz, rażony kilkunastoma pociskami w klatkę piersiową wykonywał ruchy jak podczas ataku drgawek, zrobił kilka kroków do tyłu aż w końcu upadł na stojący pod ścianą kwiatek – Co ty do cholery wyprawiasz!? – krzyczał McClyde do Wassermana, który teraz wpatrywał się w martwego strażnika.
- Ten facet tutaj, sięgał po broń i… - zaczął się tłumaczyć jednak w tej chwili do pomieszczenia wszedł Mike.
- Co tu się dzieje? Co to były za strzały? Muddock, Thomas, bierzcie ode mnie te worki – szóstka mężczyzn szybkim krokiem zmierzała do wyjścia.
- Opowiem ci w aucie – powiedział cicho McClyde do Mondany’ego.

Czarny cadillac nie przewidywał czwartej osoby na tylnym siedzeniu, jednak wszyscy jakoś się zmieścili. Muddock skierował samochód w głąb miejskiej dżungli i cała szóstka szybko wtopiła się w tłum.
- No więc, co to było? – zagadał Mike McClyde’a.
- Wasserman coś sobie ubzdurał i zaczął kopać gościa na ziemi. W tym czasie jego strażnik chciał wyciągnąć broń. Musiałem go załatwić – wytłumaczył Mark spoglądając z wyrzutem na Freda.
- Ten koleś sięgał po broń! – krzyknął Wasserman, próbujące dowieść swojej niewinności.
- Stul pysk, Fred – nakazał Mike.
- Ale…
- Stul pysk mówię! – Mondany trzepnął Wassermana w kark, tak jak karci się małe dzieci gdy coś przeskrobią – za ile będziemy w hotelu? – spytał teraz Muddock’a.
- Za jakąś godzinę, sądząc po tych korkach.

Poniedziałek 22 listopada
późne popołudnie
drugie piętro hotelu Green Star


Mike Mondany i Brian Thomas przeliczali zdobyte pieniądze i dzielili je na sześć równych części. W pokoju obok Mark McClyde czyścił swój automat, gwiżdżąc coś pod nosem, natomiast John Muddock spał na swoim łóżku. W pokoju naprzeciwko Jack Hylle chodził po pokoju i zdenerwowany myślał o minionym dniu, a Fred Wasserman leżał wyciągnięty na łóżku, z rękami za głową wpatrywał się w sufit.
- Wiesz, że teraz będziemy mieli większe kłopoty niż zwykle? Zabiliśmy tego strażnika, policja będzie bardziej wkurzona niż zwykle. Poślą za nami prawdziwy pościg – mówił spokojnie Mike przeliczając forsę.
- Może i tak, ale już nie z takich opresji wychodziliśmy cało – odpowiedział Thomas i zaśmiał się w duchu.
- Może i masz rację… ile będzie na głowę?
- Około dziesięciu tysięcy – Brian spiął plik banknotów gumką i odłożył na bok.

W tym czasie tuż obok McClyde włączył radio. Na początku trzeszczenia, potem czysty głos spikerki.
- Słuchaj, John, może będą mówić coś o nas – powiedział Mark zwiększając głośność, jednak Muddock spał dalej.

„W banku w Greenvillage miał dzisiaj miejsce napad. Policja jest już na miejscu i próbuje ustalić szczegóły. Według naszych informacji sprawa o tyle różni się od większości napadów, że na miejscu zginął jeden ze strażników, a także jeden z klientów na skutek odniesionych obrażeń, już w szpitalu. To stawia policje w stan gotowości i możemy być pewni, że nie spoczną oni, dopóki nie znajdą sprawców”

Mark nie czekał do końca, odstawił tommygun’a i z szafki nocnej porwał rewolwer. Przebiegł na drugą stronę korytarza i wszedł do pokoju Hylle’a i Wassermana.
- Hylle, wyjdź – wycedził McClyde.
- Ale co…
- Wyjdź! – Jack posłusznie wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Przyłożył do nich ucho i usłyszał toczącą się wewnątrz rozmowę.
- Co się do cholery dzieje, Mark? Po co ci broń? – pytał Wasserman wspierając się na łokciach. Jedną ręką sięgnął pod poduszkę tak, by Mark tego nie widział. Miał tam schowany rewolwer.
- To się stało, że ten cywil, którego skopałeś, zmarł w drodze do szpitala! Rozumiesz co mówię, zabiłeś cywila. Gliny się wściekną! Wystawią przeciwko nam najlepszych! – krzyczał McClyde celując w Wassermana.
- Nie takie rzeczy już robiliśmy, Mark. Uda nam się – próbował go uspokoić Fred.
- Nam się uda, tak. Ale tobie już nie – odparł Mark, Wasserman w tym czasie wyciągnął broń spod poduszki. Nie zdążył jednak wycelować i strzelić. McClyde był szybszy. Strzelił trzy razy, to wystarczyło by zabić Freda.

Poniedziałek 22 listopada
wieczór
drugie piętro hotelu Green Star


Cała piątka siedziała na dwóch łóżkach, nikt nic nie mówił, wszyscy wpatrywali się nieobecnie w pustą przestrzeń.
- McClyde, czemu to zrobiłeś? – zapytał wreszcie Mike
- Wasserman zwalił. To była kara. To przez niego jesteśmy teraz w takiej sytuacji – odpowiedział Mark nie patrząc nawet na Mondany’ego.
- Teraz musimy opuścić to miejsce. I przenieść się gdzieś. Najlepiej daleko stąd – Muddock jako jedyny zachował trzeźwość umysłu i mówił o sprawach, które naprawdę były ważne. Mike Monany wstał i wziął ze stolika plik banknotów.
- Idę się czegoś napić. Będę do dwóch godzin – powiedział szybko, zabrał płaszcz i kapelusz,  i zatrzasnął za sobą drzwi.

Poniedziałek 22 listopada
późny wieczór
ulice miasta Greenvillage


Czarny cadillac wyjechał zza zakrętu i skierował się w stronę położonego na rogu baru Nightwatch. Zwolnił, gdy przejeżdżał obok, a siedzący w środku mężczyźni mogli się przyglądnąć lokalowi. To, co zobaczyli, wcale ich nie zadowoliło. Jedno okno było wybite, na chodniku leżało ciało z przestrzeloną czaszką. Wewnątrz baru, za ladą na szafkach była krew. Wszędzie też miotali się policjanci. Jack Hylle zauważył kremowy płaszcz i kapelusz na wieszaku.
- Co robimy? – zapytał Thomas McClyde’a.
- Teraz to już nie nasza sprawa. Musimy go zostawić – odpowiedział Mark, również szeptem – Muddock, jedziemy do sąsiedniego miasta. Tam zastanowimy się, co dalej.
Czarny cadillac przyśpieszył i szybko zniknął wśród nocy.

Wtorek 23 listopada
wczesny ranek
komenda główna miasta Greenvillage


Alan Mayer, detektyw,  szedł szybkim krokiem przez pomieszczenia komendy, witając się ze wszystkimi, gdyż był to jego pierwszy dzień pracy po powrocie z urlopu. W pewnym momencie jeden z pracowników zatrzymał go na dłużej.
- Cześć Alan. Słuchaj, wiem, że dopiero co wróciłeś z urlopu, ale komendant już ma do ciebie sprawę. Nieźle się wczoraj u nas zakotłowało, wiesz? – zagadał Mayera.
- No dobra, Rick, nie ma sprawy – odparł Alan i poszedł do komendanta.

Alan zapukał do drzwi, a po usłyszeniu znajomego – wejść! – wszedł do środka. Zobaczył za biurkiem komendanta, mężczyznę już niemłodego, z marną ilością siwych włosów na głowie i miłym, dobrotliwym spojrzeniu. Komendant natomiast zobaczył przed sobą mężczyznę po trzydziestce, średniego wzrostu, niezbyt szerokiego w ramionach, o podłużnej twarzy i orlim, zakrzywionym nosie. Alan zazwyczaj nosił krótkie włosy z przedziałkiem po prawej stronie, teraz jednak, po tylu dniach urlopu włosy mu się wydłużyły, przedziałek znalazł się więc na środku czaszki by czarne włosy nie opadały mu na oczy.
- Alan, wybacz, że wzywam cię już pierwszego dnia, ale sam wiesz, że jesteś najlepszy, a ta robota wymaga od nas posłania najlepszych – zaczął komendant Ross.
- Nic się nie stało, panie komendancie, po to przychodzę do pracy, żeby pracować. Co pan dla mnie ma? – spytał Mayer.
- Wczoraj rano grupka ludzi dokonała napadu na bank… – Ross szybko przechodził do rzeczy.
- Do napadów zwykle wyznacza się żółtodziobów – przerwał my Alan
- Daj mi skończyć. Podczas napadu zginął strażnik i jeden cywil. Ponadto, późnym wieczorem w barze Nightwatch zabito dwie osoby. Rysopis mordercy zgadzał się z jednym z portretów z banku. Gdyby tego jeszcze było mało, w hotelu Green Star, dzisiaj rano sprzątaczki znalazły ciało innego członka napadu. Czy to wystarczy, byś zajął się tą sprawą?
- Oczywiście, panie komendancie. Jakieś wytyczne?
- Chcę tych ludzi żywych, albo martwych, a raczej chce ich prasa i obywatele. Od teraz ma pan wolną rękę. Proszę zebrać zespół i brać się do pracy. Życzę powodzenia.
- Dowidzenia, panie komendancie – Alan wyszedł, jeszcze bardziej rozpromieniony, gdyż rozwiązanie takiej sprawy mogłoby mu przynieść wysokie profity.

Pozdrawiam
Anf

Ostatnio edytowany przez Anfarius (2009-07-27 13:11:50)


Graj, Muzyko!

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
specjalista google ads sopot nurkowanie weekend w spa Ciechocinek żarówka 100W wrocław